Wyprawa rowerowa 2013
W tym roku postanowiłem odwiedzić sanktuaria maryjne i inne ciekawe miejsca na Zachodniej Ukrainie i dalej - w drodze powrotnej -
południe i zachód Polski (przy okazji pogranicze Niemiec Wschodnich).
Na Ukrainie nigdy nie byłem. Słyszałem jedynie, że jest tam trochę inny
klimat niż w Polsce, są np. zachwycające górskie krajobrazy czy nizinne
„połoniny”, a droga do historycznych miejsc wije się po bardzo ciekawych
terenach. Niestety, praktycznie niemal niewyobrażalnie zła jakość tych
dróg stała się sławna na całą Europę. Słyszałem o tym od dawna, bo
pracuję na granicy i miewam kontakty służbowe z Ukraińcami (kierowcami).
Ciekawostką jest fakt, że są one zaznaczone na mapie Ukrainy na kolor
żółty (drogi regionalne?). Jest to państwo położone w Europie Wschodniej
Graniczy od północy z Białorusią, od zachodu z Polską, Słowacją i
Węgrami, od południa z Rumunią i Mołdawią oraz Morzem Czarnym, od
wschodu zaś z Rosją. Ukraina uzyskała niepodległość w 1991 po rozpadzie
ZSRR. Chociaż to już minęło ponad dwadzieścia lat od tamtych wydarzeń, w
codziennym życiu naszych wschodnich sąsiadów, szczególnie na prowincji,
jeszcze wiele jest do zrobienia.
Powróćmy jednak do tegorocznej wyprawy …
W tym roku – jak na potrzeby pielgrzymki rowerowej – miałem przeznaczony stosunkowo krótki urlop, tj.około 3 tygodnie. Po za tym po raz pierwszy nie byłem sam (jak wcześniej), ale wspólnie z innym pielgrzymem-rowerzystą,
tzn. ks. Grzegorzem Błasiakiem (posługującym obecnie w jednej z
gdańskich parafii). Po dojechaniu pociągiem do Przemyśla 9-go lipca
2013 w upale i pięknej oprawie słonecznej ruszyliśmy do przejścia
granicznego, zabierając ze sobą bagaże, a w nich: śpiwory, karimaty
samopompujące, plandeki do rowerów i inne potrzebne dodatki oraz części
zapasowe typu dętki, opony, łańcuchy, klucze specjalistyczne, apteczki.
Potem się okazało, że niektóre dodatki się w tej podróży nie przydały,
bo nieprzewidzianych niespodzianek technicznych raczej nie było. Ale
strzeżonego Pan Bóg strzeże....
Granicę przekroczyliśmy w Medyce. Tutaj przywitał nas ks. Zdzisław Hirsch. Przez pierwsze kilka „ukraińskich” dni byliśmy bowiem gośćmi na plebanii u księdza Proboszcza Zdzisława, w miejscowości Nowy Jaryczów. Nasz gospodarz nie tylko nas szczodrze ugościł, ale i obwoził swoim busem po Lwowie i okolicach; dzięki niemu mogliśmy zobaczyć najciekawsze miejsca, a przede wszystkim spotkać się kilka razy ze znakomitymi ludźmi (m.in. Ks. Abpem Mieczysławem Mokrzyckim) i rodzinami zaangażowanymi w życie parafialne.
Ksiądz Zdzisław, gdy tylko przybył z Polski, musiał „z marszu” podjąć po poprzedniku dalszą odbudowę kościoła oraz remont i rozbudowę odzyskanych murów dawnej plebanii. Z widoczną Bożą pomocą, przy niewielkich środkach finansowych, z pomocą garstki życzliwych parafian, podejmował systematycznie kolejne prace, także fizyczne. Patrzyliśmy z ks. Grzegorzem na to wszystko z podziwem, Na własne oczy widzieliśmy jak parafianie pomagali przy skopywaniu trawnika wkoło kościoła, a panie przy wystroju kwiatów w kościele i w koło niego.
Wielkie wrażenie zrobił na nas oczywiście Lwów. Dzięki wielkiej wiedzy i życzliwości naszego przewodnika i miejscowego polonusa – P. Bogdan Gaczka – mogliśmy poznać dzieje wielu zasłużonych Polaków i miejsc. Byliśmy na cmentarzu Łyczakowskim Obrońców Lwowa-Orląt, siedziba arcybiskupa Metropolity Lwowskiego. Dzięki księdzu Zdzisławowi, kierowcy-przewodnikowi,
cieszyliśmy się także mogąc poznać inne ważne miejsca i obiekty
historyczne, świadczące o polskiej historii na tych terenów: Olesko-zamek Jana III Sobieskiego, Krzemieniec (ruiny zamku, miejsce urodzenia Słowackiego), Stracz -pieczara
ukrycia mnichów przed Tatarami, Kozakami (miejsce stracenia ogniem),
Wyższe Seminarium Duchowne w Brzuchowicach, czy zabytkowy kościół w
Iwano-Frankowsku (Prob. Ks. Adam Litwic).
Nadszedł czas pożegnania, nawet niebo „zareagowało”, kropiąc przelotnym deszczykiem. Po dwóch godzinach pogoda zepsuła się jednak na dobre, mocno padało i wiał dość silny, przeciwny dla nas wiatr. Odcinek „ukraiński” przemierzaliśmy w ciągu dwóch i pół dnia, jadąc zazwyczaj po tamtych drogach slalomami, niejednokrotnie w deszczu. Mijaliśmy kolejne miejscowości: Medeniczy, Drohobyć (nocleg u Bonifratrów), potem Sambor. Napotkaliśmy także małe wioski (w jednej z nich także nocowaliśmy) i wyboiste polne drogi (średnia prędkość jazdy wynosiła ok. 8-9 km/godz.). Tak ponownie dotarliśmy do granicy ukr.-pol. w Medyce.
Po sprawnym przejściu granicy (ścieżką dla wózków inwalidzkich -tak
nam kazali przechodzić!) znaleźliśmy się znów w Rzeczpospolitej
Polskiej. Szybko dojechaliśmy do Przemyśla. Tutaj mieliśmy do
załatwienia kilka spraw organizacyjnych (zakupy, wypłata z banku
niewielkiej gotówki na bieżące wydatki). Popołudniu wyruszyliśmy w
dalszą drogę w kierunku Kalwarii Pacławskiej. I wtedy zaczęły się
„schody”. Kilka kilometrów przed Kalwarią musieliśmy pokonać solidny
podjazd, ale potem był niesamowity zjazd serpentynami niemal nad samą
rzekę. Po przekroczeniu drewnianego mostu dotarliśmy na skrzyżowanie
skąd rozpoczęła się znów mozolna wspinaczka na górę Kalwarii
Pacławskiej. Chwilami nawet ciężko było nam pchać rowery (obładowane
oczywiście sakwami). Na szczycie ujrzeliśmy „w nagrodę” mury kościoła i
klasztoru. W recepcji Domu Pielgrzyma otrzymaliśmy klucze do pokoi –
mogliśmy się wreszcie umyć . Rano uczestniczyliśmy we Mszy św. przy
łaskami słynącym obrazie Matki Boskiej.
Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę, która była usiana podjazdami, m.in. na masyw górski, na którym jest usytuowany dawny rządowy ośrodek wypoczynkowy „Arłamów” (obecnie przebudowywany na prywatny, seper-nowoczesny kompleks
wypoczynkowy). Po zjeździe z tej góry musieliśmy pokonać jeszcze jedno
solidne wzniesienie by potem cieszyć się długim zjazdem w kierunku
Ustrzyk Dolnych. Tutaj, w plebanii miejscowej parafii rzym.-kat.
zastaliśmy wikariusza, ks. Grzegorza Kowalczyka. Dzięki jego inicjatywie
mogliśmy zatrzymać się na porządnym noclegu w pobliskim pensjonacie. Po
umyciu się czekała nas niespodzianka. Ks. Grzegorz zaprosił nas na
wieczorną wycieczkę samochodowa nad Jezioro Solińskie (o Solinie kiedyś
śpiewał Piotr Szczepanik, pamiętacie?). Niezapomniane wrażenia z tego
miejsca, piękny wieczór, a rano - po smacznym śniadaniu u naszego gospodarza ks. Grzegorza - kawa i ciasto na pożegnanie.
Kolejny dzień jazdy prowadził przez Lesko, gdzie zatrzymaliśmy się przy ciastkarni (pod parasolem), dalej Sanok (pyszny i tani obiad z dwóch dań w restauracji „U Stasi”). W Sanoku wymieniłem u księdza Grzegorza w przednim kole zerwaną szprychę (i centrowanie)- bez zdejmowania z
widełek). Tego dnia, podczas wieczornej „kolacji” na przystanku
autobusowym w Rymanowie, poznaliśmy trenera ciężarowców Jana Dryka z IKS
Tarnobrzeg. Fajnie się z nim rozmawiało o sporcie. Wyraził nam swój
podziw. Jeszcze 20 km i dotarliśmy do Dukli (Sanktuarium i klasztoru
franciszkańskiego – w 2014 r będzie 600-lecie urodzin św. Jana).
Udało się nam zobaczyć sarkofag (trumienka) Św. Jana z Dukli, oraz pokoje w których papież Jan Paweł II nawiedził i nocował, wraz z Jego wpisem i relikwiami (fotki).Było tez spotkanie z ojcem przełożonym Zakonu franciszkanów.
Kolejny dzień to jazda przepięknymi okolicami pogórza, zwiedzenie miasta Gorlitz (słynnego z wielkiej bitwy w czasie I WŚ) – tutaj zjedliśmy pyszny obiad w piwnicznej tawernie. Po południu zatrzymaliśmy się przy niezwykłym zabytku przyrodniczym, zwanym „Skalne Miasto” i potem jeszcze dosłownie wspięliśmy się na duże wzniesienie, gdzie nawiedziliśmy Sanktuarium Jezusa Miłosiernego w Ciężkowicach. Nocleg przypadł nam, dzięki życzliwości O.O Bernardynów w klasztorze i par. pw. Matki Bożej Anielskiej w Zakliczynie.
Po porannej Mszy św. i śniadaniu, rozpoczęliśmy naszą dalszą wędrówkę, nawiedzając opodal kościół i furtę klasztoru S.S. Bernardynek. To był dopiero początek dnia pełnego wrażeń. Po kilkunastu kilometrach spotkaliśmy dwóch młodych rowerzystów z Belgii, którzy z wyruszyli tego lata z Bałkanów, aby przez Europę Środk. (m.in. Kraków) dotrzeć do domu na Zachodzie. Co ciekawe, jeden z nich jechał na rowerze poziomym (w wersji krótkiej „miejskiej”). W południe dotarliśmy do Lipnicy, gdzie zwiedziliśmy bardzo stary drewniany kościółek (500 lat) pw. Św. Leonarda. Ks. Proboszcz-Kustosz
Sanktuarium przyjął nas na plebanii, ofiarując dłuższą chwilę rozmowy
m.in. n/t kultu św. Szymona z Lipnicy. Po południu droga wiodła przez
niezliczone podkrakowskie „kopce”. Przejechaliśmy jeszcze przez Gdów i
dotarliśmy do Krakowa zatrzymując się przy Sanktuarium Miłosierdzie
Boże-w Łagiewnikach. Dotarliśmy tam późno wieczorem ok godz. 21.30.
Noclegi w hotelach albo motelach były drogie. Niemal cudem, dzięki
recepcjoniście czytającemu akurat moją stronę internetową (!!!) udało
nam się znaleźć znacznie tańszy nocleg u sióstr (Włoszki) oddalony od
bazyliki ok 1 km.
W sobotę rano, po śniadaniu udaliśmy się do Bazyliki Miłosierdzia Bożego, na Mszę św. koncelebrowaną. Ksiądz Grzegorz odprawił ją w intencji mojej rodziny-wielka wdzięczność! Muszę tu wspomnieć bardzo ważny fakt-dzięki mojemu towarzyszowi podróży pielgrzymkowej ks. Grzegorzowi miałem codziennie mszę świętą; to wielki dar od Boga .
Potem, po zapakowaniu rzeczy na rower spędziliśmy jeszcze całe południe na terenie Sanktuarium. Ten duchowy odpoczynek potrzebny był nam także i z tego względu, że przez ostatni tydzień jazda wypadła w 30-sto stopniowym upale i ostrym słońcu i pewne zmęczenie psychiczne dawało już o sobie znać.
Pokrzepienie duchowo i fizycznie wyruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Oświęcimia przez: Zator (obiad), Pszczynę i Przeciszów ( nocleg na plebanii. Super-życzliwy ks. Proboszcz Marek, którego polecił nam parafianin pod sklepem przy zakupie napojów).
Kolejny dzień to niedziela, o 9 00 Msza św. I po niedzielnym śniadaniu ruszyliśmy w drogę przez Polankę Wlk., Osiek, Radosławice, Zory (obiad), Rudy do Kuźni Raciborskiej. Tutaj zostaliśmy mile zaskoczeni –trafiliśmy bowiem na odpust (zabawa trwała na całego). Piosenki zespołu, tańce, uczta. Nie zapomni się tego zdarzenia. Wspominam niezwykle życzliwego Ks. Prob. Andrzeja Pyttlika i jego obecnych także rodziców. Było serdecznie i milo. Wieczorem jak zwykle prysznic po upalnym dniu i spać (w salce katechetycznej). Rano modlitwy na parafialnym cmentarzu za zmarłych odświętne śniadanie w ich obecności i miła rozmowa. Potem pakowanie i wyjazd.
Najpierw przejechaliśmy przez Kędrzyn-Koźle
a wczesnym popołudniem wjeżdżaliśmy na Góra św. Anny (spory podjazd).
Tu modlitwa do świętej w kościele. Przed kościołem spotkaliśmy bardzo
szczupłą rowerzystkę z Hiszpanii. Podjechała tu bez problemu, ale bagaż
maiła skromny w porównaniu z naszym. Zrobiliśmy z nią pamiątkową fotkę.
Potem zjazd i piaskowo-szutrowa droga na Gogolin. Miejscowość ze
starej piosenki....Potem Krapkowice koło autostrady i Opole, a tam b.
Zadbane fabryki widoczne z daleka. Po drodze mijał nas rowerzysta
wyścigowy i wypytywał nas o naszą wyprawę pielgrzymkową (szczegóły).
Upał nas „przyskwierczał”. Dojechaliśmy tu do Czarnowąsów (par.Bożego
Ciała) i tu przyjęli nas na nocleg (Ks. Proboszcz i Wikariusz, którzy
nieśli kajak, bo właśnie wracali znad Odry). Wieczorem pełno tu było
dokuczliwych komarów, wiadomo – „zmęczeni pielgrzymi to smakowity kąsek
dla tych owadów”.
Po mszy i śniadaniu wyjazd w 35 stopniowym upale. Droga na Wrocław prowadziła najpierw koło bocznicy kolejowej przy pobliskiej, najnowocześniejszej elektrowni węglowej w Polsce. Dalej jechaliśmy przez Wlk. Pobrzeń, Pokój, Świerzów, Makosy, Lubsze, Bystrzyca (odpoczynek na ławce za sklepem), Jelcz, Kamień Wrocławski. W upale nieźle dostaliśmy w kość, także dzięki komarom obecnym szczególnie na postojach w terenie zalesionym. Nie można było długo przystawać na sikanko, bo nie było litości. Mijając tereny leśne po drodze zatrzymaliśmy się na przedmieściach Wrocławia na zupę gularzową z bułeczką, bardzo smakowało, mimo że była ostra. Wrocław to piękne miasto w tym szczególnie godny polecenia Ostrów Tumski, „most zakochanych”, starówka i piękny plac na rynku. Jadąc dalej, blisko autostrady minęliśmy Stadion Euro 2012. I tak dotarliśmy aż do Miekini (tego dnia przejechaliśmy blisko 130 km.)
Miejscowy Proboszcz był niezwykle uprzejmy –rano wspólnie pomodliliśmy się w czasie Eucharystii, a potem zjedliśmy smaczne śniadanie. Tak pokrzepieni wyruszyliśmy w dalszą drogę, do Lubina (drogą krajową –„czerwoną”). Tam właśnie skręciliśmy na lewo i podążaliśmy drogami lokalnymi do Przemkowa. Zatrzymaliśmy się przy plebanii par. NMP. Na nocleg przyjął nas proboszcz, ks. Krzysztof. Spaliśmy w salce katechetycznej - ja na krzesłach zestawionych,
dużych i wygodnych. Kolejny dzień po mszy i śniadaniu „imieninowym”,
które przygotowała siostra proboszcza i nieco pochmurnej pogodzie jazda
kierunek Świebodzin (ok 112 km). Było ciepło, więc nie było problemu.
Potem w ciągu dnia zaczęło się rozchmurzać i zrobiło się nawet gorąco.
Jadąc na Kożuchów drogami wojewódzkimi (kol. żółty) robiło się coraz
cieplej. Mijaliśmy przepiękne tereny, pola i trochę lasów mało
zamieszkane. Potem kierunek Zielona Góra i tu sporo podjazdów, ale
dawaliśmy sobie radę bez schodzenia z rowerów. Czasem były roboty
drogowe, drogi rozkopane. W okolicach Zielonej Góry obiad-kebab tym
razem pod parasolem. Była przeprawa promowa przez Odrę, a od Sulejowa
jechaliśmy już drogą krajową (kol. czerwony), było lżej i „szybciej”
(ok. 25 km/godz., momentami 30 km/godz., chociaż upał i słońce nie
odpuszczał). I tak podążaliśmy przez kolejne kilometry aż w oddali - nad łanami zbóż przed Świebodzinem -
spostrzegliśmy figurę Chrystusa, obecnie największą na świecie. Stojąc
na placu bezpośrednio przed figurę odnieśliśmy niesamowite wrażenie.
Warto, aby każdy tam się znalazł i to zobaczył. Zrobiliśmy sesję
zdjęciową, bardzo udaną zresztą (galeria). Tu, podobnie jak na innych
parafiach miejscowy Proboszcz przyjął nas bardzo życzliwie na nocleg.
Rozłożyliśmy się w salce katechetycznej, oczywiście była możliwość
skorzystania z prysznica po całodziennym upale i trudzie. Było super,
śpiwory i karimaty zawsze się przydają w takich podróżach, mniejszy
kłopot dla życzliwych gospodarzy.
Rano, po mszy i wspaniałym śniadaniu u ks. Proboszcza (Sanktuarium Miłosierdzia Bożego) nastąpił start na bardzo długi etap, usiany na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach drogi, kilkoma słynnymi sanktuariami. I tak zatrzymaliśmy się w Paradyżu (obecnie w kompleksie pocysterskiego klasztoru mieści się Wyższe Seminarium Duchowne); dalej przez Jordanowo, Gościkowo, Katawę, Międzyrzecz, Kalsko, dalej Rokitno (Sanktuarium Matki Bożej Cierpliwej). Dzisiaj były imieniny Anny i z tej okazji po drodze z Pradyża spotkaliśmy pod parasolami duchownych, w tym siostry Anny, którzy zaprosili nas na kucha-sernik i do tego zbawienną w upale mrożoną
kawa. Dziś po drodze obiad (zupa pomidorowa i z racji piątku z
naleśnikami z serem i dżemem).
Potem dalsza jazda odbywała się „krajówką”, prostą jak stół, z niewielkimi wzniesieniami i w związku z tym szybką jazdą. Właśnie w tamtym rejonie byłem świadkiem poważnego incydentu drogowego. Mianowicie pewien facet chciał za mną wyprzedzić innego gościa. Jednak z przeciwka nadjeżdżał samochód ciężarowy i ten był zmuszony odskoczyć w prawo i ostro przyhamować, tak, że niemal „wpadł” na mnie”. Tumany kurzu wzbiły się tak, jakby ktoś rzucił porządnym granatem! Ale „nic to”, jakby powiedział Pan Wołodyjowski!
Patrzyliśmy to na zegarek to na mapę i nie zwalnialiśmy tempa. Zbliżaliśmy się do Parku Narodowego Ujścia Warty do Odry (Rozlewiska Warty) – widok „nieziemski”. W okolicach Kostrzynia niektórzy przechodnie brali nas za „rokmenów” jadących na Festiwal Muzyczny „Przystanek…”. My jednak dojechaliśmy do Sarbinowa, gdzie przyjęli nas na nocleg miejscowi Księża Salezjanie.
Znowu dzięki Bożej Opatrzności i życzliwym kapłanom mogliśmy nabrać sił do dalszej jazdy w niesamowitym upale. W południe dotarliśmy do cmentarza wojennego (II WŚ), na którym spoczywa ok. 2 tyś polskich żołnierzy z I AWP, forsujących rozlaną wówczas Odrę. Tam spotkaliśmy grupę rowerzystów, z którymi zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia. W Siekierkach nawiedziliśmy w naszej pielgrzymce Sanktuarium MB Nadodrzańskiej Królowej Pokoju. Było ono na wzgórzu. Ludzi nie było, wokół dużo zieleni (przycięte trawniki i drzewa- piękny wystrój).W
pewnym momencie z kościoła wyszedł proboszcz i zaprosił nas pod plebanię
aby odstawić tam rowery i poczęstował nas schłodzoną wodą. Po wspólnej
modlitwie w kościele i rozmowie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Dotarliśmy do Cedyni, gdzie w 972 r. wojsko polskie po raz pierwszy pokonało Niemców w otwartej bitwie. W centrum miejscowości wspięliśmy się na chwilę do kościelne wzgórze, a potem „na dole” zjedliśmy obiad. Dalej trasa tego dnia prowadziła najczęściej przez tereny leśne i pola. Popołudniu przekroczyliśmy granicę państwową pol.-niem., dalej ok.
50 km jechaliśmy lewą stroną Odry; m.in. przez tereny Parku Narodowego i
kilka miast niemieckich. Zrobiło się późno (i „bogato” na liczniku)
dlatego poprosiliśmy o nocleg na plebanii par. pw. Św. Trójcy w
Kołbaskowie. Rano po śniadaniu ruszyliśmy na Szczecin. Tu po „sprawnym”
zwiedzeniu centrum i Starego Miasta zakończyliśmy nasze rowerowe
pielgrzymowanie, bo czas było wracać (pociągiem) do domu i do pracy w
Gdyni.
Przez te trzy tygodnie straciłem „niestety” kilka kilogramów. Cóż to jednak jest wobec bogactwa przeżyć i wrażeń. Podczas podróży zobaczyliśmy przepiękne i ważne miejsca sakralne, historyczne i bajkowe krajobrazy, napotkaliśmy wspaniałych ludzi. Na rowerze wszystko wygląda fajnie, dokładnie, szczegółowo, bezpośrednio, bardziej uczuciowo, podobnie zresztą jak w poprzednich podróżach. Spotykaliśmy dużo wspaniałych,
bezinteresownych, życzliwych ludzi. Rower dla nas rowerzystów to okno na świat, to konkretny i skuteczny sposób do realizacji wcześniej przemyślanych i misternie zaplanowanych dalekich podróży. Jadąc na nim można się w każdej chwili zatrzymać, porozmawiać z napotkanymi na trasie ludźmi, oglądać ciekawe pejzaże, zrobić piękne zdjęcia na niezapomnianą pamiątkę. W tym roku sporo zdjęć zrobiliśmy (ponad 5 GB). Głównie robiliśmy zdjęcia sakralne podkreślając charakter pielgrzymkowy, oraz towarzyszącym po drodze czasami surowym krajobrazom i ludziom godnym szczególnej uwagi i nie tylko. Podkreślić tu chcę, że robię to głównie dla tych, którzy tam nigdy nie byli, nigdy nie będą, a może zachęceni, tam pojadą lub po prostu chcą przeżyć w inny sposób też przygodę czytając lub oglądając zdjęcia i opisy. W czasie takich rowerowych pielgrzymek pojawia się niemal co dzień mnóstwo niewiarygodnie ciekawych spraw, codziennie poznaje się innych ludzi, inne krajobrazy, czasem dziwne i nieprzewidywalne sytuacje, po prostu przygoda. Wynosi się z wyjazdów zawsze dużo nowych doświadczeń . Zawsze jechałem samotnie (no może z wyjątkiem podróży do Rzymu- 4 dni towarzyszył mi od Choronia do Krakowa kolega z uczelni Jana Pawła II-
ks. Marian Wojtasik), bo niestety trudno mi było znaleźć kompana.
Jednak samotna jazda to mniejsze bezpieczeństwo, ale za to łatwiej o
miejsce na namiot, nocleg i ewentualną życzliwość i pomoc. Muszę tu
dodać, że w tym roku miałem ułatwienie jadąc z księdzem Grzegorzem,
chodzi o noclegi na plebaniach, klasztorach czy salkach katechetycznych.
Oczywiście potrzebne się okazały śpiwory, karimaty, części do roweru,
apteczkę, żywność oraz środki czystości. Mimo wszystko też sporo było do
zabrania: 4 sakwy, wór i torba na kierownicę z mapnikiem. Mapy mieliśmy
z Polski. Jako ciekawostka -tematem map i sterowania drogą zajął
się ks. Grzegorz. Chociaż raz miałem komfort nie ślęczeć wnikliwie nad
mapą, tą rolę przejął mój towarzysz pielgrzym, który w tym roku ukończył
40 lat.. Kuchenka i lampa gazowa w tym roku była nie potrzebna, gdyż
raz w ciągu dnia jedliśmy zakupiony ciepły posiłek typu pizza, hot-dog,
schabowy z ziemniakami i kompotem lub kefirem. Powyższe sprzęty
turystyczne się przydawały jak byłem rowerem samotnie głównie na
noclegach w Alpach, Pirenejach w namiocie, bo zdarzały się noce, kiedy
na dworze było nawet minus 7 stopnie Cel. Najgorzej było, jak w tym
zimnie padał jeszcze deszcz. W deszczu nie robiliśmy zdjęć, gdyż bałem
się zamoknięcia aparatu i może nawet utraty zrobionych zdjęć
(szczególnie w deszczowe dni na Ukrainie).Przejechaliśmy przez piękne
Bieszczady. To pasmo górskie stanowiące cześć Karpat Wschodnich i jednocześnie najbardziej wysunięty południowo -
wschodni obszar Polski. Bieszczady leżą na terenie Polski, Słowacji i
Ukrainy sąsiadują tu ze sobą doliny, połoniny, jeziora i wzgórza.
Nie mieliśmy żadnych sponsorów na czas podróżowania, gdyby to kogoś interesowało, a szkoda. Było ciężko, a szczególnie droga slalomami, w deszczu omijając dziury i wyrwy na drodze Ukrainy objuczonymi rowerami. Wiatr często był niesprzyjający, to też i tempo w ty przypadku było kilkanaście km/godzinę. Tam w górach dokuczały mi stopy. Jak się okazało, dokuczała mi dna moczanowa - podagra, co momentami
spowalniało jazdę, szczególnie gdy był duży podjazd i trzeba było pchać.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że trzeba było na to schorzenie dużo pić
wody. A momentami wody było jak na lekarstwo, bo sklepu w pobliżu nie
było. To było dla mnie duże cierpienie, najcięższe i najboleśniejsze,
jak dotychczas, pokonywane podprowadzania w moich wyprawach. Ból
niewyobrażalny ofiarowałem Matce Bożej. Jestem szczęśliwy, że z pomocą
Bożą jakoś podołałem sprostać kolejnemu wyzwaniu w urlopie 2013, bo był
ze mną zresztą kapłan i codzienna Msza święta.
Zapraszam do galerii (także wcześniejszych) na mojej stronie internetowej www.leszekhanski.pl
Leszek Hański
W tym roku postanowiłem odwiedzić sanktuaria maryjne i inne ciekawe miejsca na Zachodniej Ukrainie i dalej -
Powróćmy jednak do tegorocznej wyprawy …
W tym roku – jak na potrzeby pielgrzymki rowerowej – miałem przeznaczony stosunkowo krótki urlop, tj.około 3 tygodnie. Po za tym po raz pierwszy nie byłem sam (jak wcześniej), ale wspólnie z innym pielgrzymem-
Granicę przekroczyliśmy w Medyce. Tutaj przywitał nas ks. Zdzisław Hirsch. Przez pierwsze kilka „ukraińskich” dni byliśmy bowiem gośćmi na plebanii u księdza Proboszcza Zdzisława, w miejscowości Nowy Jaryczów. Nasz gospodarz nie tylko nas szczodrze ugościł, ale i obwoził swoim busem po Lwowie i okolicach; dzięki niemu mogliśmy zobaczyć najciekawsze miejsca, a przede wszystkim spotkać się kilka razy ze znakomitymi ludźmi (m.in. Ks. Abpem Mieczysławem Mokrzyckim) i rodzinami zaangażowanymi w życie parafialne.
Ksiądz Zdzisław, gdy tylko przybył z Polski, musiał „z marszu” podjąć po poprzedniku dalszą odbudowę kościoła oraz remont i rozbudowę odzyskanych murów dawnej plebanii. Z widoczną Bożą pomocą, przy niewielkich środkach finansowych, z pomocą garstki życzliwych parafian, podejmował systematycznie kolejne prace, także fizyczne. Patrzyliśmy z ks. Grzegorzem na to wszystko z podziwem, Na własne oczy widzieliśmy jak parafianie pomagali przy skopywaniu trawnika wkoło kościoła, a panie przy wystroju kwiatów w kościele i w koło niego.
Wielkie wrażenie zrobił na nas oczywiście Lwów. Dzięki wielkiej wiedzy i życzliwości naszego przewodnika i miejscowego polonusa – P. Bogdan Gaczka – mogliśmy poznać dzieje wielu zasłużonych Polaków i miejsc. Byliśmy na cmentarzu Łyczakowskim Obrońców Lwowa-
Nadszedł czas pożegnania, nawet niebo „zareagowało”, kropiąc przelotnym deszczykiem. Po dwóch godzinach pogoda zepsuła się jednak na dobre, mocno padało i wiał dość silny, przeciwny dla nas wiatr. Odcinek „ukraiński” przemierzaliśmy w ciągu dwóch i pół dnia, jadąc zazwyczaj po tamtych drogach slalomami, niejednokrotnie w deszczu. Mijaliśmy kolejne miejscowości: Medeniczy, Drohobyć (nocleg u Bonifratrów), potem Sambor. Napotkaliśmy także małe wioski (w jednej z nich także nocowaliśmy) i wyboiste polne drogi (średnia prędkość jazdy wynosiła ok. 8-
Po sprawnym przejściu granicy (ścieżką dla wózków inwalidzkich -
Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę, która była usiana podjazdami, m.in. na masyw górski, na którym jest usytuowany dawny rządowy ośrodek wypoczynkowy „Arłamów” (obecnie przebudowywany na prywatny, seper-
Kolejny dzień jazdy prowadził przez Lesko, gdzie zatrzymaliśmy się przy ciastkarni (pod parasolem), dalej Sanok (pyszny i tani obiad z dwóch dań w restauracji „U Stasi”). W Sanoku wymieniłem u księdza Grzegorza w przednim kole zerwaną szprychę (i centrowanie)-
Udało się nam zobaczyć sarkofag (trumienka) Św. Jana z Dukli, oraz pokoje w których papież Jan Paweł II nawiedził i nocował, wraz z Jego wpisem i relikwiami (fotki).Było tez spotkanie z ojcem przełożonym Zakonu franciszkanów.
Kolejny dzień to jazda przepięknymi okolicami pogórza, zwiedzenie miasta Gorlitz (słynnego z wielkiej bitwy w czasie I WŚ) – tutaj zjedliśmy pyszny obiad w piwnicznej tawernie. Po południu zatrzymaliśmy się przy niezwykłym zabytku przyrodniczym, zwanym „Skalne Miasto” i potem jeszcze dosłownie wspięliśmy się na duże wzniesienie, gdzie nawiedziliśmy Sanktuarium Jezusa Miłosiernego w Ciężkowicach. Nocleg przypadł nam, dzięki życzliwości O.O Bernardynów w klasztorze i par. pw. Matki Bożej Anielskiej w Zakliczynie.
Po porannej Mszy św. i śniadaniu, rozpoczęliśmy naszą dalszą wędrówkę, nawiedzając opodal kościół i furtę klasztoru S.S. Bernardynek. To był dopiero początek dnia pełnego wrażeń. Po kilkunastu kilometrach spotkaliśmy dwóch młodych rowerzystów z Belgii, którzy z wyruszyli tego lata z Bałkanów, aby przez Europę Środk. (m.in. Kraków) dotrzeć do domu na Zachodzie. Co ciekawe, jeden z nich jechał na rowerze poziomym (w wersji krótkiej „miejskiej”). W południe dotarliśmy do Lipnicy, gdzie zwiedziliśmy bardzo stary drewniany kościółek (500 lat) pw. Św. Leonarda. Ks. Proboszcz-
W sobotę rano, po śniadaniu udaliśmy się do Bazyliki Miłosierdzia Bożego, na Mszę św. koncelebrowaną. Ksiądz Grzegorz odprawił ją w intencji mojej rodziny-
Potem, po zapakowaniu rzeczy na rower spędziliśmy jeszcze całe południe na terenie Sanktuarium. Ten duchowy odpoczynek potrzebny był nam także i z tego względu, że przez ostatni tydzień jazda wypadła w 30-
Pokrzepienie duchowo i fizycznie wyruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Oświęcimia przez: Zator (obiad), Pszczynę i Przeciszów ( nocleg na plebanii. Super-
Kolejny dzień to niedziela, o 9 00 Msza św. I po niedzielnym śniadaniu ruszyliśmy w drogę przez Polankę Wlk., Osiek, Radosławice, Zory (obiad), Rudy do Kuźni Raciborskiej. Tutaj zostaliśmy mile zaskoczeni –trafiliśmy bowiem na odpust (zabawa trwała na całego). Piosenki zespołu, tańce, uczta. Nie zapomni się tego zdarzenia. Wspominam niezwykle życzliwego Ks. Prob. Andrzeja Pyttlika i jego obecnych także rodziców. Było serdecznie i milo. Wieczorem jak zwykle prysznic po upalnym dniu i spać (w salce katechetycznej). Rano modlitwy na parafialnym cmentarzu za zmarłych odświętne śniadanie w ich obecności i miła rozmowa. Potem pakowanie i wyjazd.
Najpierw przejechaliśmy przez Kędrzyn-
Po mszy i śniadaniu wyjazd w 35 stopniowym upale. Droga na Wrocław prowadziła najpierw koło bocznicy kolejowej przy pobliskiej, najnowocześniejszej elektrowni węglowej w Polsce. Dalej jechaliśmy przez Wlk. Pobrzeń, Pokój, Świerzów, Makosy, Lubsze, Bystrzyca (odpoczynek na ławce za sklepem), Jelcz, Kamień Wrocławski. W upale nieźle dostaliśmy w kość, także dzięki komarom obecnym szczególnie na postojach w terenie zalesionym. Nie można było długo przystawać na sikanko, bo nie było litości. Mijając tereny leśne po drodze zatrzymaliśmy się na przedmieściach Wrocławia na zupę gularzową z bułeczką, bardzo smakowało, mimo że była ostra. Wrocław to piękne miasto w tym szczególnie godny polecenia Ostrów Tumski, „most zakochanych”, starówka i piękny plac na rynku. Jadąc dalej, blisko autostrady minęliśmy Stadion Euro 2012. I tak dotarliśmy aż do Miekini (tego dnia przejechaliśmy blisko 130 km.)
Miejscowy Proboszcz był niezwykle uprzejmy –rano wspólnie pomodliliśmy się w czasie Eucharystii, a potem zjedliśmy smaczne śniadanie. Tak pokrzepieni wyruszyliśmy w dalszą drogę, do Lubina (drogą krajową –„czerwoną”). Tam właśnie skręciliśmy na lewo i podążaliśmy drogami lokalnymi do Przemkowa. Zatrzymaliśmy się przy plebanii par. NMP. Na nocleg przyjął nas proboszcz, ks. Krzysztof. Spaliśmy w salce katechetycznej -
Rano, po mszy i wspaniałym śniadaniu u ks. Proboszcza (Sanktuarium Miłosierdzia Bożego) nastąpił start na bardzo długi etap, usiany na pierwszych kilkudziesięciu kilometrach drogi, kilkoma słynnymi sanktuariami. I tak zatrzymaliśmy się w Paradyżu (obecnie w kompleksie pocysterskiego klasztoru mieści się Wyższe Seminarium Duchowne); dalej przez Jordanowo, Gościkowo, Katawę, Międzyrzecz, Kalsko, dalej Rokitno (Sanktuarium Matki Bożej Cierpliwej). Dzisiaj były imieniny Anny i z tej okazji po drodze z Pradyża spotkaliśmy pod parasolami duchownych, w tym siostry Anny, którzy zaprosili nas na kucha-
Potem dalsza jazda odbywała się „krajówką”, prostą jak stół, z niewielkimi wzniesieniami i w związku z tym szybką jazdą. Właśnie w tamtym rejonie byłem świadkiem poważnego incydentu drogowego. Mianowicie pewien facet chciał za mną wyprzedzić innego gościa. Jednak z przeciwka nadjeżdżał samochód ciężarowy i ten był zmuszony odskoczyć w prawo i ostro przyhamować, tak, że niemal „wpadł” na mnie”. Tumany kurzu wzbiły się tak, jakby ktoś rzucił porządnym granatem! Ale „nic to”, jakby powiedział Pan Wołodyjowski!
Patrzyliśmy to na zegarek to na mapę i nie zwalnialiśmy tempa. Zbliżaliśmy się do Parku Narodowego Ujścia Warty do Odry (Rozlewiska Warty) – widok „nieziemski”. W okolicach Kostrzynia niektórzy przechodnie brali nas za „rokmenów” jadących na Festiwal Muzyczny „Przystanek…”. My jednak dojechaliśmy do Sarbinowa, gdzie przyjęli nas na nocleg miejscowi Księża Salezjanie.
Znowu dzięki Bożej Opatrzności i życzliwym kapłanom mogliśmy nabrać sił do dalszej jazdy w niesamowitym upale. W południe dotarliśmy do cmentarza wojennego (II WŚ), na którym spoczywa ok. 2 tyś polskich żołnierzy z I AWP, forsujących rozlaną wówczas Odrę. Tam spotkaliśmy grupę rowerzystów, z którymi zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia. W Siekierkach nawiedziliśmy w naszej pielgrzymce Sanktuarium MB Nadodrzańskiej Królowej Pokoju. Było ono na wzgórzu. Ludzi nie było, wokół dużo zieleni (przycięte trawniki i drzewa-
Dotarliśmy do Cedyni, gdzie w 972 r. wojsko polskie po raz pierwszy pokonało Niemców w otwartej bitwie. W centrum miejscowości wspięliśmy się na chwilę do kościelne wzgórze, a potem „na dole” zjedliśmy obiad. Dalej trasa tego dnia prowadziła najczęściej przez tereny leśne i pola. Popołudniu przekroczyliśmy granicę państwową pol.-
Przez te trzy tygodnie straciłem „niestety” kilka kilogramów. Cóż to jednak jest wobec bogactwa przeżyć i wrażeń. Podczas podróży zobaczyliśmy przepiękne i ważne miejsca sakralne, historyczne i bajkowe krajobrazy, napotkaliśmy wspaniałych ludzi. Na rowerze wszystko wygląda fajnie, dokładnie, szczegółowo, bezpośrednio, bardziej uczuciowo, podobnie zresztą jak w poprzednich podróżach. Spotykaliśmy dużo wspaniałych,
bezinteresownych, życzliwych ludzi. Rower dla nas rowerzystów to okno na świat, to konkretny i skuteczny sposób do realizacji wcześniej przemyślanych i misternie zaplanowanych dalekich podróży. Jadąc na nim można się w każdej chwili zatrzymać, porozmawiać z napotkanymi na trasie ludźmi, oglądać ciekawe pejzaże, zrobić piękne zdjęcia na niezapomnianą pamiątkę. W tym roku sporo zdjęć zrobiliśmy (ponad 5 GB). Głównie robiliśmy zdjęcia sakralne podkreślając charakter pielgrzymkowy, oraz towarzyszącym po drodze czasami surowym krajobrazom i ludziom godnym szczególnej uwagi i nie tylko. Podkreślić tu chcę, że robię to głównie dla tych, którzy tam nigdy nie byli, nigdy nie będą, a może zachęceni, tam pojadą lub po prostu chcą przeżyć w inny sposób też przygodę czytając lub oglądając zdjęcia i opisy. W czasie takich rowerowych pielgrzymek pojawia się niemal co dzień mnóstwo niewiarygodnie ciekawych spraw, codziennie poznaje się innych ludzi, inne krajobrazy, czasem dziwne i nieprzewidywalne sytuacje, po prostu przygoda. Wynosi się z wyjazdów zawsze dużo nowych doświadczeń . Zawsze jechałem samotnie (no może z wyjątkiem podróży do Rzymu-
Bieszczady. To pasmo górskie stanowiące cześć Karpat Wschodnich i jednocześnie najbardziej wysunięty południowo -
Nie mieliśmy żadnych sponsorów na czas podróżowania, gdyby to kogoś interesowało, a szkoda. Było ciężko, a szczególnie droga slalomami, w deszczu omijając dziury i wyrwy na drodze Ukrainy objuczonymi rowerami. Wiatr często był niesprzyjający, to też i tempo w ty przypadku było kilkanaście km/godzinę. Tam w górach dokuczały mi stopy. Jak się okazało, dokuczała mi dna moczanowa -
Zapraszam do galerii (także wcześniejszych) na mojej stronie internetowej www.leszekhanski.pl
Leszek Hański
Ukraina cz. I
Ukraina cz. II
Polska - koło Ustrzyk Dolnych
Polska - koło Lipnicy