Jestem moherem i jestem z tego dumny". Leszek Hański na rowerze pielgrzymuje do miejsc świętych
Pracuje w Urzędzie Celnym, podczas urlopów pokonuje kilka tysięcy kilometrów na rowerze, a salon w jego mieszkaniu przypomina kapliczkę. Zaskoczonym gościom oświadcza: Jestem moherem i jestem z tego dumny. O Leszku Hańskim z Gdyni, pisze Irena Łaszyn
Telewizji prawie nie ogląda. Ale telewizor w dużym pokoju jest. Wisi na ścianie, między barokowo przystrojoną choinką a sporych rozmiarów szopką betlejemską. Ogromny, 56 cali, służy głównie do prezentowania zdjęć. Na przeciwko wiszą obrazy. Największe przedstawiają Jezusa Miłosiernego, Ojca Świętego Jana Pawła II, nawiedzenie św. Elżbiety i Matkę Boską Częstochowską. W kącie, z lewej strony, vis-a-vis choinki, na wysokim postumencie, stoi figura Matki Boskiej Fatimskiej. Postument jest udrapowany tiulem, podobnie jak dół stajenki.
Czytaj więcej: http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/736713,jestem-moherem-i-jestem-z-tego-dumny-leszek-hanski-na-rowerze-pielgrzymuje-do-miejsc-swietych,id,t.html
- To robota Ewy, mojej żony - informuje Leszek Hański. - Ona ma fantazję i dba o wystrój naszego domu. Jest sterylna, jak to pielęgniarka. Nalewa herbatę, częstuje ciastem. Stół, nakryty odświętnym obrusem, stoi na środku pokoju. Zewsząd spoglądają święci. - Jestem moherem i bardzo się tym szczycę, jestem z tego dumny - oświadcza nieoczekiwanie. - Niech pani zapisze moher tak z francuska, z charakterystycznym r. Beretu jednak nie nosi, ani z moheru, ani z innej wełny. Woli kask. Najbardziej taki, który ma przynajmniej 21 otworów i odpowiednią wentylację. Nawet teraz, w tym uduchowionym salonie, występuje w stroju rowerowym; to jego druga skóra.
Właśnie wrócił z codziennej przejażdżki. Bo on na rower wskakuje każdego dnia, bez względu na pogodę. Ani deszcz, ani śnieg nie może być przeszkodą. Po pracy machnie się więc w stronę Rumi i Kazimierza, trochę się pokręci po okolicy i wraca zrelaksowany. Nie potrafi powiedzieć, ile robi kilometrów, bo tu nie chodzi o kilometry. Chodzi o ruch, o bycie w drodze. A podczas tych dużych wypraw - także o cel, o nawiedzenie miejsc świętych. Dotarł rowerem do Rzymu, do Lourdes, do Santiago de Compostella, do Fatimy, do Medjugorie, do La Salette, do Jerozolimy. - Nie biję rekordów odległości i prędkości - zaznacza. -
Gdy czuję, że nie dam rady, po prostu robię przerwę, wsiadam do pociągu lub samolotu. Niekiedy to konieczność, bo trzeba się zmieścić w czasie paru tygodni urlopu. Zdarza się, że ktoś pyta, czy trochę tego urlopu nie szkoda. Wtedy odpowiada: Jedni biorą urlop, żeby leżeć pod palmą albo cekolować ściany, ja wyruszam samotnie na rowerową pielgrzymkę. Z wiekiem silniejszy Miał niemal pięćdziesiątkę, gdy na taką zagraniczną pielgrzymkę wyruszył po raz pierwszy. W rocznicę śmierci Jana Pawła II postanowił dotrzeć rowerem do Rzymu, do grobu Ojca Świętego. Ewa Hańska wspomniała o tym księdzu Marianowi Wojtasikowi, z którym pielgrzymowała autokarem do Medjugorie. Okazało się bowiem, że to przyjaciel zmarłego Papieża, razem studiowali w Krakowie. Kapłan mieszkał w Choroniu koło Częstochowy, miał 86 lat, ale gdy to usłyszał, to aż podskoczył z wrażenia. Wyjawił, że od dawna marzył o takiej rowerowej wyprawie. Teraz pewnie już nie podoła, ale chciałby przejechać choć _kawałeczek. I tak się stało. - Ksiądz Marian miał wysłużoną "Ukrainę" i już na początku trasy doznał kontuzji - wspomina Leszek Hański. - Z Częstochowy do Krakowa jechaliśmy trzy dni, ale warto było podróżować w tak zacnym towarzystwie.
Potem pan Leszek został sam, przejechał na rowerze 3000 kilometrów. - Raz zasłabłem - przyznaje. - Jechałem pod górę, zakręciło mi się w głowie, zsiadłem z siodełka i ocknąłem się po godzinie, na poboczu. Nikt się mną nie _zainteresował. Przypuszcza, że to był brak doświadczenia i brak odpowiedniego kasku, takiego z 21 dziurami wentylacyjnymi. Najlepszy dowód, że podczas pielgrzymki do Fatimy nie miał takiego kryzysu, choć jechał prawie 5000 kilometrów w zdecydowanie trudniejszych warunkach. Zwłaszcza odcinek z Iruny do Santiago de Compostella, pełen stromych podjazdów, przemierzany w chłodzie i deszczu, dał mu do wiwatu. Do domu wrócił chudszy o 22 kilo! Ale - bez obawy - szybko je odzyskał. Gdy wybierał się na kolejną eskapadę, znowu ważył, razem z bagażem, 180 kilogramów. - Zauważam, że z każdym rokiem jestem silniejszy i mniej się męczę - twierdzi. - Kolejne kilometry biorę bez większego wysiłku.
Chyba że są to wysokie góry i ekstremalne warunki pogodowe. Wtedy zsiadam z siodełka i pcham rower przed sobą. Tak było podczas tegorocznej pielgrzymki, do najwyżej w świecie położonego sanktuarium maryjnego w La Salette we francuskich Alpach. Z najgorszym odcinkiem, 18-kilometrowym, zmagał się przez sześć godzin! Pchał ten wyładowany rower przed sobą, tracił siłę w rękach. W dzienniku zanotował: "Jadę na Vizille. 14.58: Minąłem miejsce tragedii polskiego autokaru. Są tu na drodze specjalne zabezpieczenia. Przede mną straszna góra. Jaka ona wysoka! Odpoczywam. 17.09: Zdycham. Cały czas pada. 17.29: Kończy się woda, będę pić deszczówkę. Nie ma się gdzie rozbić. Po jednej stronie góra, po drugiej - przepaść. (…) Kiedy jest 14 stopni podjazdu, nie daję rady.
Tak pięknych krajobrazów jeszcze nie widziałem". Dojechał, ale przez półtorej doby serce waliło mu jak _szalone. Potem był Turyn, Rzym, San Giovanni Rotondo, Manopello, Bari, Dubrovnik, Medjugorie. - Dlaczego jeździ Pan sam? - Bo trudno o kompana. Nawet, gdy ktoś się zdecyduje ze mną jechać, to w ostatniej chwili się rozmyśla. Ale to ma swoje dobre strony. W pojedynkę łatwiej o nocleg i ewentualną pomoc. Ja rzadko sypiam w hotelach, przeważnie rozbijam namiot gdzieś u gospodarzy. Wybieram tych biedniejszych, bo bogaci od razu przeganiają. Niekiedy odmawiają nawet kubka wody. Najbardziej życzliwi ludzie są w Chorwacji i w Grecji. Ale nie ma reguły. Do głowy nie przyszło Na rowerze jeździ od dziecka. Najpierw podróżował z mamą, na bagażniku. A dokładnie - na poduszce okręconej drutem. - Jeździliśmy z Gdyni do Rumi, na działkę. Znajdowała się na terenie dzisiejszego osiedla Janowo, teraz tam stoją bloki. Potem była dziecięca "Żabka", którą szalał na podwórku. Samodzielnie, na rowerze "Jubilat", wyruszył na wyprawę dopiero kilka lat później, był już prawie dorosły. Spakował brezentowy namiot, dmuchany materac, dwa koce i mnóstwo innych rzeczy. Rower ledwie dyszał, on też.
A jechał aż do Aleksandrowa Kujawskiego, 240 kilometrów, bez ustanku. Planował, że przenocuje gdzieś w polu, ale się rozmyślił i zsiadł z roweru dopiero po 24 godzinach. - Tyłek miałem odparzony, a chodzić nie mogłem przez tydzień - wspomina. Potem jeździł tylko po najbliższej okolicy, a po wypadku w ogóle odstawił rower do piwnicy na kilka lat. Miał uraz. - Na ulicy Czerwonych Kosynierów, dziś - Morskiej, potrącił mnie samochodem młody chłopak - opowiada. - On uciekł, a ja leżałem, bez tchu, mocno poturbowany, na poboczu. Ludzie nie reagowali, bo pewnie myśleli, że jestem pijany. Po wielu latach wszedł do piwnicy, zobaczył ten zdezelowany rower i postanowił się przełamać. Do głowy mu nie przyszło, że wybierze się kiedyś na dwóch kółkach do Lourdes albo Ziemi Świętej.
A jednak. Żona została jego menedżerką. Gdy trzeba, ratuje go z opresji. Na przykład, znajduje przez internet tani hotel i każe mu się tam zatrzymać, gdy wie, że mąż już kompletnie opadł z sił, a okoliczni mieszkańcy biorą go za włóczęgę i przeganiają jak psa. Czasem w tej logistyce pomagają córki. Oczywiście, na odległość. Pani Ewa rowerem nie jeździ, ale pielgrzymuje nawet częściej niż mąż. Na Jasnej Górze była pieszo ponad 20 razy. - Na postojach, zamiast odpoczywać, opatrywała innym pielgrzymom nogi - wyjawia pan Leszek. Kiedyś, gdy był w Medjugorie, zrobiła mu niespodziankę. Najpierw co chwilę dzwoniła i pytała o aktualne miejsce pobytu. Aż się wkurzył, że tak go sprawdza. A potem… mało jej nie rozjechał na placu przed kościołem. - Popłakałem się, gdy ją zobaczyłem - nie ukrywa pan Leszek. - Kompletnie mnie zaskoczyła. - Wyszukałam tanie bilety samolotowe, z Gdańska, przez Kopenhagę, do Splitu, za 200 złotych i poleciałam - uśmiecha się pani Ewa. Medjugorie, w którym w 1981 roku, Matka Boska objawiła się sześciorgu młodym ludziom, przyciąga wiernych z całego świata. Nie dla zdrowych Pokazuje zdjęcia i pamiątki z pielgrzymek, przynosi Medal św. Mateusza. Otrzymał go "Za tworzenie pozytywnego wizerunku celnika, w oparciu o praktykę życia wynikającą z szacunku dla wartości religijnych i pielgrzymkowych". - Pani wie, że św. Mateusz był celnikiem? - sprawdza.
To prawda, w czasach Jezusa celnicy nie cieszyli się szczególną estymą, bo wysługiwali się rzymskiemu okupantowi. Żydzi uważali ich za grzeszników i traktowali na równi z poganami. Ale Pan Jezus okazywał im dużo życzliwości, a nawet z nimi jadł. Na pytanie, dlaczego tak robi, odpowiedział: "Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają (...). Bo nie przyszedłem powoływać sprawiedliwych, ale grzeszników". Mateusz się nawrócił. - A pan zawsze chodził do kościoła? - Zawsze, choć nie zawsze wszystko rozumiałem tak, jak należy. Mogę powiedzieć, że do kościoła, podobnie jak do szpitala, nie chodzą ludzie całkiem zdrowi, lecz ci, którzy potrzebują pomocy… Celnikiem jest od 33 lat. Nigdy nie ukrywa swego zawodu. Zwłaszcza że na takie dystanse wyrusza jako jedyny w Polsce. - Podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej, zatrzymałem się w Czechach u pewnego polskiego księdza - wspomina. - Ależ on się cieszył, że będzie wieczerzać z celnikiem! - Pan do Jerozolimy dojechał rowerem? - Nie, rowerem dotarłem tylko do Grecji. Z Patras zmierzałem do Pireusu, nieoczekiwanie zahaczając o wyspę Salamina.
A było to tak: Jadę sobie niespiesznie, w 38-stopniowym upale, a tu nagle wyskakuje na mnie wataha rozjuszonych psów. Ja w nogi, one za mną. Gdy któryś usiłował mnie chwycić za łydkę, gwałtownie skręciłem w bok i trafiłem prosto na prom. Nie miałem odwrotu, więc popłynąłem. Przejechałem wyspę, wsiadłem na prom do Pireusu, a potem pognałem rowerem do Aten. Tam wsiadłem do samolotu do Tel Awiwu, żeby ominąć gorącą granicę syryjsko-izraelską. Dzięki temu mogłem w Ziemi Świętej spędzić cały miesiąc. Pracowałem tam jako wolontariusz. Mieszkałem w Jerozolimie i Emaus, ale odwiedziłem wszystkie ważne dla chrześcijan miejsca. Jeździ dla Maryi Przygody na drodze często mu się zdarzają. Kiedyś na Węgrzech, trochę błądząc, trafił w okolice wsi Zalakomar. Ujrzał domki z kartonów, bez drzwi i okien oraz - głównie ciemnoskórych - mieszkańców tych slumsów. Było ich bez liku, mieli strupy na twarzach i coś dziwnego, wręcz demonicznego, w oczach. Na jego widok, zaczęli się podnosić z ziemi, kierować w jego stronę i coraz nachalniej wpatrywać w wyładowane _sakwy. - Nigdy w życiu tak się nie bałem - przyznaje pan Leszek. - Pomyślałem, że oni mogą mnie zamordować i nawet nikt się o tym nie dowie. Rzuciłem się do ucieczki, ale grunt był grząski, koła się zapadały, a któryś gonił mnie… rowerem. Naprawdę przeżyłem chwile trwogi. Do dziś nie wiem, kim byli ci ludzie. W Emaus wdał się w awanturę z Arabami, którzy mieli chrapkę na jego rower. Umknął im, ale niebawem pękła mu dętka, musiał prowadzić rower w ogromnym upale. Odwodnił się, bo nie zabrał nic do picia. Sądził, że te 14 kilometrów do Jerozolimy pokona błyskawicznie. A tu - mdłości, ciemno w oczach, ledwie dotarł do jakiejś stacji benzynowej. Tam mu pomogli, choć nie miał przy sobie pieniędzy.
Wierzy jednak w Opatrzność i siłę modlitwy. Twierdzi, że już niejedno wymodlił. Nawet… wnuczkę. - Miał być chłopak, tak orzekli lekarze, na podstawie USG - relacjonuje. - Ale ja bardzo chciałem dziewczynkę. W tej Jerozolimie zacząłem się więc gorąco modlić. Dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych. I urodziła się Aleksandra. Dziennie robi średnio kilkadziesiąt - sto kilkadziesiąt kilometrów. Rocznie wychodzi 15-18 tysięcy. Ale - jak podkreśla - nie o liczby tu chodzi. Nie zamierza się z nikim ścigać. Jedni jeżdżą dla rekordów, on jeździ dla Maryi. Moher z niego - i już". i.laszyn@prasa.gda.pl_
Gdyński celnik wyruszy w piątek (25.04) rowerem do Fatimy
Spakował dwie kuchenki gazowe i cztery butle do nich, garnki, kubek, sztućce, śpiwór, namiot, karimatę, kubłaki na wodę, termosy metalowe, a nawet... 15-litrowy prysznic. No, i to bez czego trudno mu się obejść - dużo suchego prowiantu, zestaw map i spory worek części zamiennych do roweru. Wszystko waży około 60 kg i zwisa w podłużnych torbach po dwóch stronach jednośladu. Dzisiaj wczesnym rankiem 53-letni Leszek Hański, pracownik archiwum Urzędu Celnego w Gdyni, wyruszył rowerem do portugalskiej Fatimy. Do pokonania w obie strony ma około 9 tys. km. Podróż zaplanował na 73 dni, do kraju chce wrócić 6 lipca.
- Wiem, że moje plany są szalone, ale nie jestem nowicjuszem - zapewnia Hański. - To moja czwarta daleka wyprawa na rowerze. Choć uwielbiam jeździć od dziecka, tak naprawdę wszystko zaczęło się w 2005 r., kiedy pojechałem na rowerze do Częstochowy. A, że apetyt rośnie w miarę jedzenia w następnym roku wyruszyłem na pielgrzymkę do Rzymu, by uczcić pierwszą rocznicę śmierci Jana Pawła II. Zaliczyłem 3 tys. km, w tym kawał alpejskiej trasy. Rok temu pielgrzymowałem do Medjugorje w Chorwacji. To około 2 tys. km. Ale wyprawa, która teraz mnie czeka, jest najdłuższa. Niech pani poprosi czytelników, by odmówili zdrowaśkę w mojej intencji.
Jest samowystarczalny. Nocuje głównie w namiocie, bo każdy grosz się liczy, choć czasem spotyka na trasie dobrych ludzi, którzy pozwolą przespać się na sianie, albo nawet do izby zaproszą. Wieczorem na gałęzi drzewa wiesza duży bukłak, napełniony wodą ze strumienia. Dokręca wężyk z sitkiem. Tak powstaje całkiem przyzwoity prysznic. Woda leci ciepła, bo bukłak wieziony na sakwie, w ciągu dwóch godzin nagrzewa się do 50 stopni C. Wieczorem w namiocie zapala lampkę, którą ładuje za pomocą ładowarki na baterie słoneczne i spisuje wrażenia z dnia podróży.
Formę stara się trzymać cały rok. Codziennie z domu w centrum Gdyni dojeżdża rowerem do pracy pod Rumię. Nawet zimą stara się pedałować od 30 do 100 km dziennie.
Dzisiejszy nocleg Leszek Hański zaplanował w Chojnicach. Następnie zamierza dojechać do Berlina, a potem przez Luksemburg, Belgię, Francję (gdzie zatrzyma się w Lourdes), ruszyć północnym szlakiem Hiszpanii do sanktuarium Santiago de Compostella i portugalskiej Fatimy.
- Wrócę prawdopodobnie inną trasą - mówi. - Marzy mi się zjazd na południe do Maroka, a potem przez Monte Carlo i Alpy do Polski. Nie wiem tylko, czy sił mi wystarczy.
Co mu dają takie wyprawy?
- Poznaję fajnych ludzi, oglądam fascynujące krajobrazy i się sprawdzam - mówi. - To nie przypadek, że odwiedzam miejsca kultu religijnego. Jestem wierzący, jednak bez przesady. Ale przecież trochę Kościoła każdemu w życiu się przyda.
Beata Jajkowska - POLSKA Dziennik Bałtycki
WYWIAD
Wszystkie swoje wyprawy rowerowe nazywasz pielgrzymkami.
Bo
to są dla mnie przede wszystkim pielgrzymki. Ich trasy zawsze prowadzą
do sanktuariów i zawsze poświęcam swój wysiłek jakiejś intencji.
Turystyczny wymiar tych peregrynacji też jest istotny, lecz ma dla mnie
znaczenie drugorzędne.
A w ogóle dlaczego pielgrzymujesz?
Bo do kościoła - podobnie jak do szpitala - nie chodzą ludzie całkiem “zdrowi”, lecz Ci, którzy potrzebują pomocy. Jeżdżę więc, aby być lepszym, niż jestem.
Pielgrzymki kojarzą mi się z tłumem pątników i sztabem organizatorów.
Unikam
tego. Nikt zatem nie przewozi mojego bagażu, nikt nie rezerwuje dla
mnie noclegów i nikt nie czeka na mnie z posiłkiem lub ciepłym
prysznicem. Nie mam masażystów, a cały sztab organizatorów zastępuje mi
żona i córka, która podczas moich pielgrzymek niemal dyżuruje przy
komputerze i smsach, służąc wsparciem w razie potrzeby.
Nie ułatwiasz sobie życia...
Na pielgrzymce trzeba dostać w kość, ale ja to chyba lubię. Czasem słyszę sceptyczne komentarze: celnik -
ten to musi mieć górę szmalu, stać go z pewnością na najlepsze hotele! A
ja zabieram tylko tyle pieniędzy, ile potrzeba na najbardziej niezbędne
skromne wydatki. Śpię w namiocie, albo u dobrych ludzi, czasem na
parafiach, a czasem dosłownie pod gołym niebem. W Niemczech trafiłem
nawet do noclegowni dla bezdomnych, skierowały mnie tam jakieś
przestraszone siostry zakonne – dały adres - myślałem, że na parafię, a znalazłem się w przytułku. Najwięcej takich “ostrożnych-strachliwych” spotykałem w Austrii. Czasem jeden odsyła do drugiego, tamten do następnego... U nas niestety nie ma miejsca - mówią - ale jedź dalej, do sąsiedniej wsi -
tam Ciebie przyjmą. Chociaż nie proszę o łóżko, tylko o miejsce na
rozbicie namiotu lub w garażu. Znacznie częściej jednak spotykam się z
bezinteresowną gościnnością i niebywałym zaufaniem ludzi lub
proboszczów. We Francji zamiast podłogi w garażu dostałem najlepszy
pokój, posiłek i prowiant na drogę. Nie są to odosobnione przypadki. W
Zabielu Zakaleń pani Sołtys z rodziną przyjęli mnie pod swój dach na 2
dni i ugościli jak „ króla”- niezapomniani ludzie.
Zawsze jeździsz sam?
Zawsze
mam kilku chętnych, lecz zawsze w końcu wyruszam samotnie. Zapał moich
znajomych gaśnie w miarę, jak uświadamiają sobie, że formuła moich
pielgrzymek znacząco różni się od ich wyobrażeń o beztroskiej
przejażdżce rekreacyjnej podczas urlopu.
Powiedziałeś, że jesteś celnikiem?
Tak,
jedynym w Polsce jeżdżącym na rowerze na taką skalę. Znają mnie już
trochę na granicach celnicy, gdyż czasami pisano o mnie “Wiadomościach
Celnych” (naszym branżowym miesięczniku), więc coraz częściej bywam
rozpoznawany. W Budziskach, dostałem zaproszenie do siebie, do Suwałk
przez przesympatyczne małżeństwo: celniczka z “czarnych brygad” i jej
mąż ze Straży Granicznej. Byli niesamowicie gościnni i serdeczni.
Skąd u Ciebie to szczególne upodobanie do roweru?
Właściwie to nie wiem, bo jeżdżę odkąd wstecz sięgam pamięcią. Najpierw z mamą, na bagażniku - z Gdyni do Rumii -
na poduszce okręconej drutem, gdyż wtedy nie było jeszcze koszyków do
przewożenia dzieci. A potem, gdy tylko nauczyłem się zachowywać
równowagę, to całymi dniami, na małym, dziecinnym rowerku krążyłem w
okolicach domu. I tak mi zostało, chociaż pojazd już nie ten i dystanse
inne.
Twój pierwszy “prawdziwy” rower...
To był “Jubilat” -
składany wpół, więc łatwiejszy do przewożenia pociągiem, na kołach o
średnicy 24''. Wybrałem się nim na pierwszą “wielką” wyprawę - do Aleksandrowa Kujawskiego - czyli bagatelka: 240 km. Zabrałem ze sobą namiot z brezentu, dmuchany gumowy 2-osbowy materac i dwa koce -
wszystko to było strasznie ciężkie i w żaden sposób nie chciało
zmieścić się na bagażniku. Z trudem przytroczyłem cały ten majdan z tyłu
i do kierownicy. Zamierzałem nocować po drodze, ale strach mnie
obleciał gdy tylko zapadł zmrok, więc postanowiłem, że pojadę dalej.
Dotarłem do celu po blisko dobie. Chodzić potem nie mogłem przez
tydzień, a tyłek miałem cały odparzony od plastikowego siodełka.
Ale pokonałeś imponujący dystans!
Potem nadal jeździłem dużo, lecz tylko w orębie ok. 30-50km
miejsca zamieszkania, ale już nigdy nie wybrałem się “Jubilatem” w tak
długą drogę. A po wypadku myślałem, że w życiu nie odważę się wsiąść na
rower.
Po wypadku?
Potrącił mnie młody chłopak samochodem i uciekł. Ktoś zajechał mu drogę w ten sposób, że miał do wyboru -
uderzyć swoim samochodem w inne auto, lub we mnie. Wybrał mnie... Przez
kilka minut nie mogłem złapać oddechu, leżałem na poboczu, ale nikt się
nie zatrzymał. Pewnie wszyscy myśleli, że jestem pijany. Pozbierałem i
odprowadziłem rower do domu. Miałem złamane dwa żebra. Nic poważnego,
ale uraz pozostał.
Jak to się zatem stało, że ponownie wsiadłeś na rower?
Sprzątałem pewnego dnia piwnicę i zobaczyłem w kącie swój poczciwy rower „Wagant”-28 cali -
zapomniany, zakurzony, bez śladu powietrza w oponach. Zawstydził
mnie... Postanowiłem więc, że go umyję i dopompuję koła. Wyszedłem na
podwórko, dzień był słoneczny, przejechałem się dookoła, potem raz
jeszcze i... zapomniałem o wypadku. Zacząłem od krótkich tras. Teraz
najchętniej wybieram się na północ od Gdyni, bo w Gdańsku i Sopocie są
niby ścieżki rowerowe, lecz wkurza mnie to ich “przeskakiwanie” z prawej
strony jezdni na lewą, a chwilę później z powrotem. I wszędzie trzeba
czekać na światłach. Na Zachodzie wcale nie jest lepiej, widziałem tak
wiele doskonałych tras rowerowych, które świetnie służą cyklistom na
krótkich dystansach, lecz w żaden sposób nie nadają się do przemierzania
większych odcinków, bo nie zachowują ciągłości. Do rozpaczy doprowadził
mnie kiedyś pewien etap w Niemczech, gdy aby pokonać
pięćdziesięciokilometrowy odcinek autostrady, na którą oczywiście nie
mogłem wjechać, musiałem przebyć ponad 100 km lokalnymi drogami.
Dlaczego jeździsz rowerem na pielgrzymki, zamiast “normalnie” chodzić?
Moja
żona uczestniczyła w wielu pieszych pielgrzymkach do Częstochowy, i co
rok pytała mnie kiedy wreszcie do niej dołączę? Poszedłem z Gdyni do
Wejherowa, jednak stwierdziłem, że to nie dla mnie… mogę to zrobić w
innej formie.
Innej formie?
Stopy
miałem całe odparzone, a bąbli nie mogłem wyleczyć tygodniami. Nie,
turystyka piesza to stanowczo nie mój żywioł. Kręgosłup zaczął mnie
boleć po pierwszych kilometrach spaceru, lecz gdy siedzę na siodełku, to
moje nogi mogą pracować w nieskończoność. Na rowerze nie czuję żadnych
dolegliwości (chyba że głód).
Trasa Twojej pierwszej pielgrzymki prowadziła zatem...
Oczywiście
do Częstochowy. Nocowałem w miejscach rekomendowanych przez żonę: w
Warlubiu, Grucznie, Sieradzu. Cztery dni jechałem tam i cztery z
powrotem.
Szybko!
Poszczególne etapy miały po około 150 km długości.
Trenowałeś przed startem?
Nie specjalnie, tylko tak sobie jeździłem - do Rumii, do Pucka, do pracy.
I już nie przyczepiłeś plecaka na bagażniku, jak w drodze do Aleksandrowa?
Nie,
kupiłem sobie sakwy, ale najtańsze, byle jakie, szmaciane. Lepiej było
wyrzucić te pieniądze w błoto, bo podarły się zanim wróciłem do domu.
Mocne, wodoodporne i łatwe w montażu sakwy to podstawa. Teraz mam cztery
boczne Ortlieby (przednie i tylne) oraz wór na bagażnik. W ogóle już
nie używam plecaka, nawet jadąc do pracy zabieram sakwę, bo nie ma to
jak suche plecy.
W mieście używasz tego samego roweru, co na wyprawach?
Na
co dzień jeżdżę “składakiem”, czyli rowerem złożonym z kombinowanych
części, natomiast na pielgrzymki najpierw zakupiłem “Unibike’a” - na niewielkich, bo 26-calowych kołach, a teraz mam “Herculesa”28cali - to już prawdziwy krążownik szos.
Na tym pierwszym maleństwie musiało Ci być trudno pokonywać tak długie trasy.
Małe koła mają jedną, podstawową zaletę -
im krótsze są szprychy, tym rzadziej się zrywają. Ja mam na prawdę
silne nogi, więc mogę sobie pozwolić na obniżenie ciśnienia w oponach.
Wprawdzie jedzie się wtedy nieco trudniej, lecz przeciążenia są
mniejsze. Aż trudno uwierzyć, lecz w drodze nigdy nie złamałem szprychy,
chociaż razem z bagażem ważę ponad 180 kilogramów. Mało tego! Ja nawet
nigdy dętki nie przedziurawiłem. Tylko raz - w Lourdes - opona przetarła się przy feldze.
Opatrzność czuwa nad Tobą.
A
ja staram się jej pomagać jak mogę. Na sprzęcie do długich wypraw nie
można oszczędzać. Tylna felga powinna być wzmacniana, szprychy
cieniowane, a opony z wkładką antyprzebiciową - najlepiej Schwalbe
Maraton Plus. Warto też często wymieniać łańcuch, bo nadmiernie zużyty
niszczy całą zębatkę. O smarowaniu nawet nie wspominam, bo to oczywiste.
Co zatem - poza częściami zamiennymi - zabierasz ze sobą na drogę?
Ten obraz Jezusa Miłosiernego, który tu widzisz. Kilka słowniczków. W przednich sakwach jedzie “kuchnia” - jedzenie, garnki, butle z gazem, dwie kuchenki -
jedna na gwint i jedna ze sztyftem, bo nigdy nie wiem jaki kartusz uda
mi się kupić. A z tyłu wiozę ekwipunek biwakowy: namiot (duży,
trzyosobowy - bo muszę mieć w środku miejsce na cały swój dobytek), śpiwór i szerszą matę samopompującą...
Dwuosobową?
Nie-szeroką 60 cm Lafumę, bo po kilkunastu godzinach jazdy zasługuję na nieco komfortu. Poza tym - spójrz na mnie... Na początku woziłem zwyczajną, wąską karimatkę - skutek był taki, że mój brzuch zawsze leżał na ziemi obok... (śmiech). Co zabieram jeszcze? Trochę ubrań, podkoszulki - zawsze “oddychające”, bawełna “odpada” bo wilgotna od wody lub potu wychładza organizm. Do tego kalesony - koniecznie z “pampersem”. No i kilka kilogramów map.
Nie używasz GPS’a?
Nie,
ponieważ chyba nikt jeszcze nie skonstruował zasilanego dynamem, a
zwyczajny “pada” po kilku godzinach pracy. Mam wystarczająco dużo
kłopotów z ładowaniem telefonu komórkowego i baterii do aparatu - dość, aby dodatkowo nie zawracać sobie głowy GPS’em. Mój bagaż waży w sumie ponad 60 kg.
To może lepsza byłaby przyczepka?
Przyczepka jest do 30 kg, a ja mam więcej.Nie odważyłbym się pokonać z nią na przykład serpentyn Makarska -
Split. Obawiałbym się, że podczas tak karkołomnego zjazdu zarzuci mnie
na żwirku na asfalcie w przepaść na pierwszym ostrym zakręcie. Moim
zdaniem najlepiej mieć cały bagaż na rowerze, bo wtedy pojazd jest
najstabilniejszy.
Następna zatem Twoja pielgrzymka...
Wiodła
do Rzymu. Wybrałem się tam w roku 2006, w rocznicę śmierci Jana Pawła
II. Od Częstochowy do Krakowa jechałem z kolegą Ojca Świętego ks
Marianem Wojtasikiem. Normalnie przebyłbym ten odcinek w jeden dzień, a
nam zabrało to trzy, bo mój towarzysz miał 86 lat. Ale warto było
zwolnić dla tego miłego, starszego pana, na poczciwej, zdezelowanej
"Ukrainie".
Resztę drogi pokonałeś sam?
Tak - ponad 3000 km - szczególnie trudnych dla mnie, bo nie miałem jeszcze doświadczenia w zagranicznych wojażach.
W większej grupie byłoby raźniej.
I
nie tylko raźniej. Raz zasłabłem na poboczu drogi i nikt nie udzielił
mi pomocy. Miałem wtedy kiepski kask, ze zbyt małą liczbą otworów
wentylacyjnych - było gorąco, jechałem pod górę - nagle
zaczęło mi się kręcić w głowie, resztkami sił zjechałem z jezdni,
zsiadłem i... następnej godziny w ogóle nie pamiętam. Ocknąłem się:
samochody jak gdyby nigdy nic przemykały przy mnie, rower leżał obok...
Do samego wieczora go prowadziłem. Teraz już wiem, że 21 dziur w kasku
to minimum na lato.
Nie miałeś już później takich przygód?
Nie. W roku 2007 pojechałem do Medjugorje - Adriatyk, Chorwacja -
ciężka droga, lecz piękna. Doświadczyłem tam niebywałej gościnności.
Raz w pewnym domu poprosiłem o kubek wody... Skończyło się na uczcie
trwającej do świtu, gospodarze upiekli na moją cześć barana,
poczęstowali rakiją, zaprosili wszystkich sąsiadów z okolicy. To był
szok …
Dwa lata temu...
Wyruszyłem
do Fatimy w Portugalii, a potem jeszcze Madryt, pokonałem wtedy z Gdyni
rekordowy dla mnie dystans ok. 5000 km. Najtrudniejszy był odcinek od
Iruna, San Sebastian do Santiago de Compostella – górskie lasy,strome
podjazdy, dokuczliwy chłód i całodobowe ulewne deszcze. Namiot mi zaczął
pleśnieć, śpiwór był ciągle wilgotny, a ubrania nie schły w ogóle. Nie
tak wyobrażałem sobie Hiszpanię - miało być sucho, ciepło,
słonecznie i przyjemnie. Schudłem w tej pielgrzymce 22 kilogramy w dwa
miesiące. Zawsze tyję przed pielgrzymkami i w drodze tracę na wadze, ale
nigdy aż tyle. Doskonale się wtedy czułem, znajomi mnie nie poznawali, a
żona stwierdziła, że ma wrażenie, jak gdyby inny mężczyzna spał obok...
(śmiech).
W zeszłym roku też z pewnością byłeś na pielgrzymce.
Tak, pojechałem do Wilna -
trochę okrężną drogą, bo przez Licheń. Litwa zaskoczyła mnie
czystością, w Polsce pobocza dróg, rowy melioracyjne, lasy przy szosach,
często przypominają wysypiska śmieci - puszki, butelki, worki,
gazety, opony, gruz, stare meble, a tam nawet papierek trudno było mi
zauważyć. Tak blisko, a zupełnie inna kultura...
Na ile szczegółowo planujesz swoje pielgrzymki?
Wiem
tylko dokąd i mniej więcej którędy chcę dojechać. Wiem też ile mam
czasu. Natomiast prawie nigdy nie mam pojęcia jak długi będzie dany etap
i gdzie zatrzymam się na noc. Czasem śpię w hostelach, często u
gospodarzy, niekiedy na parafiach, a zazwyczaj pod namiotem. Nie lubię
rozstawać się z rowerem, więc nawet gdy każą mi go gdzieś zostawić, to i
tak staram się dyskretnie wrócić i zabrać pojazd ze sobą.
Najspokojniejszy jestem gdy rower stoi przy łóżku. A gdy nocuję pod
namiotem w pobliżu drogi lub zabudowań, to stosuję potrójny system
zabezpieczeń.
Potrójny?
Jedną grubą, stalową linką przypinam rower do drzewa, drugą - cieńszą i dłuższą - przywiązuję sobie do nogi, a ponadto i pojazd, i namiot przykrywam szeleszczącą płachtą w kolorze maskującym.
Przez przezorność, czy złe doświadczenia?
Raczej
przezorność. Zawsze mam przy sobie gaz pieprzowy, ale stosowałem go
wyłącznie do obrony przed psami. Raz tylko przy wejściu do pociągu w
Entroncamento (Portugalia)- zmuszony byłem użyć siły, gdy jakiś
Murzyn próbował ukraść mi torbę z dokumentami i pieniędzmi gdy
bezskutecznie usiłowałem się dostać do pociągu na Madryt aby wrócic do
Polski. Odebrałem mu ją , ale kierownictwo pociągu wyżucilo moje bagaże
powrotem na peron i w konsekwencji droga na Madryt była rowerem -dodatkowo nieplanowana do Cacery w Hiszpanii.
Czemu Ciebie wyrzucano?
Było
tak, kupiłem bilet z Entroncamento do Madrytu, wcześniej upewniając
się, że będę mógł zabrać rower do wagonu. Ale gdy wsiadłem okazało się,
że to niedozwolone z rowerem. Konduktorzy zaczęli dosłownie wyrzucać
moje bagaże na peron, kiedy nagle jakiś ciemnoskóry chłopak złapał torbę
i poleciał z nią w głąb pociągu. Czas naglił, bo godzina odjazdu już
minęła, a ja miałem część dobytku w przedziale, a część na zewnątrz,
więc nie mogłem pozwolić sobie na kurtuazję, gdy dopadłem złodzieja...
Ufff... A gdzie się wybierasz w tym roku?
Z Gdyni do Ziemi Świętej, przez Chorwację, Bośnię-Medugorie,
prom i Włochy, bo chciałbym zobaczyć Manoppello, gdzie przechowywana
jest chusta Świętej Weroniki oraz San Giovanni Rotondo - miejsce
kultu Ojca Pio. Potem z Bari zamierzam przeprawić się promem do Patras. Z
Patras rowerem do Aten. I nie wiem co dalej, bo wiem że jeżeli pojadę
przez Syrię, to mogą nie wpuścić mnie do Izraela, a jeżeli popłynę do
Hajfy, to powrót przez Syrię może okazać się niemożliwy. Tam Arabowie i
Izraelici chodzą z karabinami i są bezwzględni, z nimi nie ma żartów.
Ale pomimo przyszłych problemów granicznych i tak już nie mogę doczekać
się startu, choć trochę się boję. Czuję „głód” drogi…i poznawania
przyrody i ludźi.
Nigdy nie masz dość?
Rzadko-tylko
jak mam kryzys psychiczny, ale w tych podróżach to normalne. Chyba
tylko raz poważnie myślałem o przerwaniu pielgrzymki na Santander w
Hiszpanii, lecz córka przysłała mi SMS'a: Tata! Nie pękaj! To co miałem
zrobić? Nie pękłem i pojechałem...na docelową Portugalię, bo do domu
było dalej.