- Leszek Hański

Idź do spisu treści

Menu główne:

Moje wyprawy
 

Portugalia: samotna pielgrzymka z Gdyni do Fatimy
21 września 2008 (38 opinii)
artykuł naszego czytelnika

Mój cel: Portugalia - Sanktuarium w Fatimie
Pan Leszek Hański przed dwoma laty na rowerze pokonał 3 tys. km do Rzymu i z powrotem, w ubiegłym roku pielgrzymując przejechał 2 tys. km: dojechał do sanktuarium Medjugorie w Bośni i Hercegowinie. Niedawno wrócił z kolejnej rowerowej pielgrzymki, której celem była portugalska Fatima. 52-latek dodaje, iż póki co była to jego najdłuższa trasa w życiu.


Etapy wyprawy i wrażenia autora dzień po dniu:

Piątek, 25 kwietnia: trasa: Gdynia - Chojnice; dystans: 174 km
Wyjazd z domu, pożegnanie z rodziną, to pierwsze minuty mojej wyprawy. Następnie przed blokiem krótki reportaż dla Gazety Wyborczej i w drogę. Pomimo zmiany trasy ze względu na roboty drogowe na miejsce dotarłem cały i zdrowy. Wykończony nieco jazdą "góra, dół" dość szybko poszedłem spać. W umówionym miejscu przy Parafii Chrystusa Króla Ksiądz Proboszcz przyjął mnie bardzo serdecznie i podjął kolacją. Potem prysznic i spanie, a rano Msza Święta.

Sobota, 26 kwietnia: trasa: Chojnice - Wałcz; dystans: 94 km
Po Mszy Świętej wyjechałem do Wałcza. Za długi odcinek przejechałem w pierwszy dzień. Już na pierwszych kilometrach odczuwałem zmęczenie i brak sił. Już w tym dniu zaczął się dawać we znaki ból prawego ścięgna Achillesa. Ogólnie: droga męcząca. Wzniesienia i zjazdy. Pod koniec dnia spotkałem w miejscowości Szwecja Księdza Proboszcza, który wysłał mnie na nocleg 5 km dalej w Caritasie. Tam jednak okazało się, że jest impreza samochodów terenowych i brakuje miejsc noclegowych więc dalej w drogę aż do Wałcza. Tam na szczęście udało mi się załatwić nocleg u Kapucynów w Parafii Świętego Antoniego. Nocleg w salce katechetycznej z poczęstunkiem, kolacją i rano śniadanie. Rano po spakowaniu się i wyjeździe okazało się, że zapomniałem zabrać plandekę na rower, którą zostawiłem u Kapucynów.

Niedziela, 27 kwietnia: trasa: Wałcz - Przyłęg; dystans: 72 km
Rano tuż po Mszy Świętej wyjazd od Ojców Kapucynów. Siły kompletnie mnie opuściły. Noga prawa (ścięgno Achillesa) boli coraz bardziej. Wzmacniam się kilkakrotnie napojami energetycznymi. Po południu spotkałem pewnego motocyklistę z Niemiec (Polak). Z zainteresowaniem zaczął wypytywać mnie skąd jadę i dokąd. Był wyraźnie zaszokowany; zaproponował mi nocleg tam gdzie i on miał nocować. To chyba Pan Bóg mi go zesłał, ponieważ oglądałem się za noclegiem po lesie. Było to w miejscowości Przyłęg, 20 km przed Gorzowem Wielkopolskim. Przyjęli nas bardzo zacni ludzie i ugościli kolacją, potem rozmowa, kąpiel i spanie. Rano po śniadaniu wyjechaliśmy razem.

Poniedziałek, 28 kwietnia: trasa: Przyłęg - Kostrzyn; dystans: 72 km
Noc była zimna. Zrobiliśmy pamiątkowe fotki w Przyłęgu, gdzie zapoznany motocyklista Piotr odbił do Hanoweru, a ja do Gorzowa Wielkopolskiego. W mieście robię dłuższą przerwę techniczną z powodu awarii zapięcia zabezpieczającego przed złodziejami i udaję się do apteki co by zaradzić na moje bóle nogi. Po załatwieniu tych ważnych spraw wyruszyłem do granicy z Niemcami do miejscowości Kostrzyn. Na miejscu udałem się do kościoła i załatwiłem u Księdza Proboszcza nocleg w salce katechetycznej. Było w niej bardzo zimno. Na szczęście były w niej dwa małe grzejniki i w nocy nie było tak źle.



Wtorek, 29 kwietnia; trasa: Kostrzyn - Berlin; dystans: 94 km
Wstałem około godz.7; Księdza Proboszcza już nie zastałem. Po spakowaniu się i wzięciu leków na obolałą nogę, prawe ścięgno coraz bardziej daje mi popalić. Pomimo to ruszam w drogę. Jechało się całkiem nieźle, jednak wszystko psuł wiatr trochę z boku i z przodu. Na trasie podjechał do mnie policjant na motorze na wysokości miasta i kazał na skrzyżowaniu zjechać w lewo i jechać drogami drugorzędnymi. Kilometry do Berlina wzrosły. W Berlinie na stacji benzynowej przypadkowo zaczepił mnie właściciel sklepu. Okazało się, że ma korzenie polskie. Rozmowa nasza nieco się przeciągnęła; zostałem poczęstowany kawą a później zaproszony na nocleg. Niesamowite.

Środa, 30 kwietnia; zwiedzanie Berlina, jednak bez roweru.
Obudziłem się około godziny szóstej, jednak drzemałem do dziewiątej. Później wraz z gospodarzem udałem się do masażystki, która zaradziła bym przed dalszą drogą kilka dni odpoczął. Dlatego też na zwiedzanie Berlina udałem się autem wraz z poznanym na stacji mężczyzną. Statkiem wycieczkowym opłynęliśmy również kanał. Na noc jednak udałem się do księdza pobliskiej parafii, który jak się okazało również był Polakiem.

Czwartek, 1 maja; trasa: Berlin Wschodni - Genthin; dystans: 112 km
O godz.7 pożegnanie z Księdzem Proboszczem niemieckiego kościoła, kolejnym bardzo życzliwym człowiekiem napotkanym na mojej drodze. Już od rana padał deszcz, więc jechałem w pelerynie. Było zimno. Mój kierunek to wydostanie się z Berlina Wschodniego na południowy zachód. Za miastem przestał padać deszcz i zaczęło pojawiać się słońce. Pogoda się mocno poprawiła i nawet zrobiło się ciepło. Tego dnia jak i poprzedniego brałem silne leki na obolałe ścięgno, które w trakcie jazdy coraz bardziej pobolewało, ale było i tak lepiej niż trzy dni wcześniej. Dojechałem do Genthina i uznałem, że dosyć, jak na moją chorą nogę. Poszukałem Kościół, ale na plebanii nikogo nie było dlatego noc spędziłem w tanim hoteliku.

Piątek, 2 maja; trasa: Genthin - Hadmerleben; dystans: 92 km
Wyjechałem o godz.8. Poranek był słoneczny, ale zimny. Niepotrzebnie założyłem krótkie spodenki. Niespełna kilka minut później przyodziałem polar i kurtkę. Wyjazd z Genthina był istnym koszmarem, a głownie dlatego, że Niemcy powymyślali 3-4-kilometrowe autostrady przy zjeździe i wyjeździe z większych miast. W związku z tym musiałem krążyć, pytać ludzi, w międzyczasie błądząc i nabijając niepotrzebne kilometry. Niemcy są często złośliwi i trąbią mimo, że mają dużo miejsca na drodze. Ten dzień dopisałem, jako kolejny do nieudanych. Na szczęście udał mi się nocleg w parafii w salce katechetycznej.




Sobota, 3 maja; trasa: Hadmerleben - Braunlage; dystans: 76 km
Po spakowaniu. Wyjazd, jednak wcześniej o godz. 9 śniadanie i pożegnanie z rodziną pastora. Sympatyczni ludzie. Pogoda była bardzo słoneczna, ale bardzo zimno i wietrznie. Co chwila inna temperatura. Zaczęły się góry, najpierw wzniesienia, które zamieniły się w górzyste ciężkie podjazdy i podejścia, trochę zjazdów. Co chwilę albo spocony, albo przemarznięty i tak cały dzień aż do godz.17.30. Trochę krótko, ale byłem wypompowany. Przerwy robiłem krótkie, tylko na drobne jedzenie. Noga, a dokładniej ścięgno Achillesa coraz bardziej, jak codziennie, odzywało się zależnie od odległości. Momentami miałem już dość wszystkiego. Leki na nogi powodowały ospałość, osłabienie i chyba marny nastrój. O godz.17.30 wjechałem do Braunlage. Dzwony kościelne biły więc skręciłem ku kościołowi, przed którym spotkałem proboszcza. Bez problemu dał mi cudowny apartament (salon, kuchnia, łazienka i piękna sypialnia - jak królowi). Muszę się przyznać, że w drodze modliłem się do moich czterech Świętych, Ojca Pio, Jana Pawła II, Tereski od Dzieciątka Jezus i Ojca Maksymiliana Kolbe, że to ich zasługa i tych wszystkich, co modlą się w Gdyni, Kruszwicy i innych miejscach za mnie. Tego dnia wyrzuciłem powyginaną nóżkę rowerową (podwójną). Wziąłem prysznic, wypiłem cztery herbaty po pół litra w kubku, zrobiłem pranko i zapisałem wspomnienia w zeszycie. Moje zrezygnowanie prysło.

Niedziela, 4 maja; trasa: Braunlage - Fritzar (koło Kassel); dystans: 128 km
Tego dnia wyruszyłem dość wcześnie, bo około 6.30. Starałem się jechać drogami drugorzędnymi, choć nie zawsze mi się to udawało. Dwa razy policja kazała mi zjechać na drogi rowerowe (tu trochę koszmar). Pogoda była dobra; czuję coraz cieplejszy klimat. Dlatego pozwalam sobie na jazdę aż po zmrok. Tym razem nocuję w namiocie w przydrożnym lasku. Bardzo tęsknię za rodziną. W sytuacji, w jakiej jestem szczególnie odczuwam ich brak.

Poniedziałek, 5 maja; trasa: Fritzar - okolice Dillenburga; dystans: 114 km
Dzień zaczyna się od wzniesień, a koszmarne drogi rowerowe wcale nie ułatwiają jazdy. Próbuję jechać innymi drogami, jednak policja znowu kieruje mnie tam gdzie niby miejsce rowerzysty. Trafiam na masę objazdów i znowu nerwy i niepotrzebne dodatkowe kilometry. Z tego wszystkiego nie chce mi się jeść, nieraz czuję się bezradny; wszystkiego mi się odechciewa. Na noc zatrzymuję się ponownie w przydrożnym lesie.

Wtorek, 6 maja; trasa: Mantabaur - Luksemburg; dystans: 117 km
Rano po pożegnaniu pięknego górzystego terenu i ptaków wyjechałem w kierunku Luksemburga. Z nogą znacznie lepiej, więc pozwoliłem sobie na ostrą jazdę. Dzień znacznie cieplejszy od poprzednich. Po drodze kawa i odpoczynki przy przydrożnych stołach z ławkami. Około godz.17 byłem już w Luksemburgu. Jak nie potrzeba jechać drogami rowerowymi (ślimakami), to szybko pokonuje się kilometry. Szukałem noclegu przy Kościele Katolickim. Gospodyni jednak odmówiła. Na szczęście kilka minut później spotykam Polkę, Agnieszkę, która pokazała drogę 5 km dalej do Polaka, Piotra Mazurkiewicza, tapicera w Manternach. Ten zgodził się dać nocleg u siebie w domu kilka kilometrów dalej od warsztatu.



Środa, 7 maja; trasa: Luksemburg - okolice Longuyon (FR); dystans: 127 km
Rano na wyjazd byliśmy umówieni na godzinę 7.30. Pojechaliśmy z powrotem do warsztatu, gdzie zostawiłem rower. Potem śniadanie, pożegnanie i wyjazd. W drodze stolica Luksemburga dosyć rozbudowana, a dalej dosyć przyjemna jazda w słońcu i ciepłej temperaturze (około 25°C). Po drodze pola i pasące się krowy brązowe oraz beżowe (bardzo duże, chyba mięsne). Jeszcze przed południem wjechałem na teren Francji i od samego jej początku zaczęły się spore podjazdy. Uderzający jest tu spokój bez użerania się z wyłapującą rowerzystów policją. Brak dróg rowerowych, które miały uciążliwy charakter i stresowy w pokonywaniu kilometrów. Dziś, z uwagi, na ciepły wieczór postanowiłem zanocować przy drodze tuż za krzakami bez zachodzenia o nocleg. Przed snem wysyłam jeszcze wiadomość sms do córki Ani, jak codziennie, zresztą.

Czwartek, 8 maja; tasa: Longuyon - Reims - Bourcq; dystans 86 km
Po koszmarnej, zimnej nocy bez namiotu, zaczęła się koszmarna jazda, czyli długie podjazdy i krótkie zjazdy. Pierwszy odpoczynek zrobiłem w Vouziers, zahaczając o festyn i pokaz maszyn rolniczych. Oko zawiesiłem również na występie pięknych dziewcząt w czerwonych strojach. Po festynie postanowiłem jeszcze nadrobić trochę kilometrów. Przejeżdżając wolno przez miejscowość Machault, ukłoniłem się pewnemu pracującemu w ogródku gospodarzowi, który zaproponował mi rozbicie u niego namiotu. Jak już byłem gotowy do wejścia do namiotu zaproponował, że podjedziemy do tutejszego kościoła. Nawet nie wiedziałem, że taki jest. Był popękany, wewnątrz odrapany, smutny, ale bardzo stary; pod wezwaniem Świętego Michała. Potem wróciłem do namiotu.

Piątek, 9 maja; trasa: Bourcq - Romigny; dystans: 72 km
Rano wstałem o godz.7, a godzinę później byłem już spakowany i gotowy do jazdy. Gospodarz zauważywszy zwijającego swój ekwipunek "rannego ptaszka" przyszedł się pożegnać. Było ciepło, a po drodze przepiękny krajobraz: same górskie łąki i pola. Wzniesienia miejscami były męczące, ale do Reims udało mi się dotrzeć bez większego wysiłku. Jako, że nocleg planowałem na obrzeżach miasta udałem się na wizytę Starówki. Przy Katedrze "Notre Dame" zrobiłem pamiątkowe zdjęcia. Wielka, stara i piękna budowla. Podobno byli tam zaprzysiężeni królowie Francji. Uwagę zwróciły na mnie również kolosalne kolumny. Później udałem się w miejsce noclegu, jednak jak się okazało wcale nie był on taki tani jak by się wydawało. Dlatego też postanowiłem znaleźć coś "na moją kieszeń". Kierując się dalej na Paryż, zatrzymałem się w miejscowości Romigny, gdzie u jednego z gospodarzy rozbiłem namiot w ogrodzie.


Sobota, 10 maja; trasa: Romigny - przedmieścia Paryża; dystans: 78 km
Rano około godziny 8 spakowałem się i złożyłem namiot. Mili gospodarze przyszli do mnie i zaprosili na śniadanie. Było bardzo smaczne (kawa z mlekiem, ciasto z budyniem i rodzynkami oraz smaczne bułeczki z masełkiem). Na pożegnanie pamiątkowe wspólne zdjęcie i w drogę. Niespodziewanie również wcisnęli mi w dłoń 20 euro (niepotrzebnie). Jak wyjechałem i byłem już 5 km za gospodarstwem gospodarz dogonił mnie samochodem i wręczył zapomnianą bluzkę. Naprawdę sympatyczni ludzie. Wracając do jazdy, tego dnia w porównaniu do poprzedniego było dość ciężko: dużo stromych podjazdów. Zajechałem niemalże do samego Paryża, jednak nocleg wolałem spędzić na peryferiach miasta, stąd zatrzymałem się w Coulommiers. Zanim znalazłem nocleg minęło trochę czasu. Bogaci ludzie tu mieszkający nie zgadzali się na rozbicie namiotu w ich ogrodzie. Wreszcie jednak ktoś się nade mną zlitował.

Niedziela, 11 maja; trasa: Coulommiers - Paryż i okolice; dystans: 98 km
Rano z uwagi na niedzielę nikogo z gospodarzy nie budziłem i wystartowałem w drogę. Do Paryża dotarłem po sporych podjazdach dochodzących nawet czasami do 10°. Kto by przypuszczał, upał był niemiłosierny. Mało cienia gdziekolwiek. W samym Paryżu koszmar. Aby się do niego dostać musiałem sporo nabłądzić z uwagi na drogi szybkiego ruchu i odcinki autostrad. Dopiero około godziny 15 byłem pod Wieżą Eiffela, gdzie zrobiłem dłuższy odpoczynek. Wśród turystów podziwiających tą wysoką kupę żelastwa było też sporo ludzi podziwiających i interesujących się moim rowerem z Polski. Głównie starsi. Niektórzy mówili, że też jeżdżą rowerem. Z uwagi na tych głównie dziwnie wyglądających ludzi z tatuażami, złotymi łańcuchami, byłem trochę zakłopotany, tym bardziej, że nie wiedziałem, gdzie będę spał. Miałem poważne problemy, aby sprawnie wyjechać z Paryża. Musiałem kierować się na południe, lotnisko Orle. W sumie udało się dotrzeć do wieczora do Corbellessonnes. Była już szarówka, a historia lubi się powtarzać. Podobnie jak dnia poprzedniego nikt nie chciał się zgodzić na rozbicie namiotu w ogródku. Wreszcie z oporem ktoś ustał na moje modlitwy. Jednak jak się okazało, całe podwórko wypełniał betonowy taras, dlatego też o rozbiciu namiotu nie było mowy. Zamiast tego, mając karimatę i śpiwór, rozłożyłem się pod schodami, blisko klatki z kanarkami.


Poniedziałek, 12 maja; trasa: Coulommiers - Massie; dystans: 142 km
Po w sumie dobrej nocy pod schodami, wstałem dość wypoczęty. Ruszyłem dość wcześnie, jednak po 10 km zatrzymałem się w mijanej wiosce na śniadanie. Tego dnia o dziwo było mało wzniesień, a jak były to stosunkowo łagodne. Jechało się naprawdę świetnie. Tak niewinnie jadąc przed siebie nawet nie zauważyłem kiedy tego dnia przekroczyłem setny kilometr. Jednak w godzinach popołudniowych zacząłem powoli rozglądać się za noclegiem uważnie wypatrując domu z trawiastym ogródkiem. Tym razem się udało.

Wtorek, 13 maja; trasa: Massie- Les Montis (okolice przed Loches); dystans 108 km
Po drobnym poczęstunku młodej gospodyni czas było wyjeżdżać. Po złożeniu i wysuszeniu namiotu, akurat przestało padać, pół mokry wyruszyłem w drogę. Droga cały dzień to pola, łąki i wzniesienia. W sumie trochę nudno. Krajobraz ożywił się nieco w okolicy Mont Richard gdzie dostrzegłem stary zamek. Po dopełnieniu normy dnia, to znaczy przekroczeniu 100 km, zacząłem szukać noclegu. Po raz kolejny udało mi się za którymś razem na łące koło zagrody gospodarza.

Środa, 14 maja; trasa: Montis - okolice Poitiers; dystans: 94 km
Rano około godziny 8 gospodyni przyniosła grzanki i kawę; około dziewiątej wyjechałem. Na trasie były chmury ale dość ciepło. Krajobraz raczej monotonny: same lasy i pola. Po tej kawie z rana czułem się trochę źle. Jednak po około trzech godzinach jazdy sytuacja poprawiła się (chyba kawa była zbyt mocna, bo i wypiłem dwie po pół litra). Miejsce które utkwiło mi najbardziej w pamięci tego dnia to piękny krzyż z Panem Jezusem, przy którym zrobiłem pamiątkowe zdjęcie.

Czwartek, 15 maja; trasa: Dissay - Aulnay; dystans: 103 km
Jak zwykle wstałem dość wcześnie. Poranek jednak nie był zbyt zachęcający do jazdy: była bardzo mocna mgła. Cały namiot był mokry bo i w nocy padało. Pomimo to złożyłem go do osobnego worka, aby śpiwór i karimata również nie namokły. Na trasie założyłem żółte odblaski, ponieważ mgła nie odpuszczała przez kolejne trzy godziny. Potem pogoda była bardzo zmienna. Słońce, chmury, deszcz i na zakończenie ostra burza z piorunami. Kiedy minąłem moje 50 km, napotkałem hotel za 38 euro (we Francji to stosunkowo niska cena). Już miałem brać, ale uznałem, że za mało km zrobiłem tego dnia i udałem się dalej. Dopiero minąwszy 90 kilometr zacząłem rozglądać się za noclegiem jednak już w namiocie tradycyjnie "u gospodarza". Niestety wszyscy nie odpowiadali. Byłem bliski załamania, ale na 103 km Bóg mnie wysłuchał. W Aulnay kobieta pokierowała mnie pod Kościół po przeczytaniu pisma od Redemptorystów. Rozbiłem się więc przy Kościele. Pogoda burzowa.



Piątek, 16 maja; trasa: Aulnay - Saintes; dystans: 84 km
Obudził mnie dzwon Kościoła o godzinie 7, więc zacząłem składać śpiwór, karimatę i pozostały sprzęt w namiocie. Na dworze pogoda była bardzo pochmurna, więc szybko zacząłem składać namiot, aby go deszcz nie sięgnął. Ruszyłem raczej ze smutna miną i nastrojem z uwagi na zapowiadającą się złą pogodę. Nie pomyliłem się. Zaczęło lać już po pół godzinie. Przemokłem do cna. Było chłodno. Bałem się, że mogę zachorować, jednak do Saintes jakoś dojechałem. Tam przestało padać więc postanowiłem jechać dalej. Jednak, jak tylko wyjechałem musiałem się wrócić, gdyż znów zaczęło padać. Jako, że tego dnia pogoda mnie nie zachęcała do jazdy, postanowiłem poszukać hotelu. Miałem wszystkiego dość, dlatego też po gorącej kąpieli szybko poszedłem spać.


Sobota, 17 maja; trasa: Saintes - Lansac; dystans: 94 km
Słabo spałem bo w nocy jakieś pijane baby głośno się śmiały i latały z jakimiś frajerami. Dopiero, jak bardzo głośno ryknąłem i przekląłem, zamknęli się i była cisza, a było to już grubo po północy. Rano jak zwykle pakowanie i w drogę. Dziś znowu trasa podobna jak od tygodnia czyli "góra - dół - góra"; niezbyt taką lubię. Wprawdzie mogłem dzisiaj jeszcze pociągnąć 40 km, ale nie ma co przesadzać z uwagi na cały czas odzywające się ścięgno. Lepiej po trochu, ale cały czas. Jutro też jest dzień. Prócz wymagającej drogi mijałem dzisiaj bardzo dużo starych, zaniedbanych i zapadłych wsi, za to pola zadbane. Przy drodze bardzo czysto i bez śmieci. Takie właśnie czyste i zadbane są francuskie tereny i drogi wśród pól i łąk. U schyłku dnia jak zwykle zacząłem pytać o pozwolenie rozbicia namiotu. (Bogatych z pięknymi wielkimi ogrodami szkoda pytać, ponieważ jeszcze poszczują psem). Najlepsi są przeciętni. Bardzo sympatyczny mężczyzna znał angielski i bez problemu się zgodził. Nawet z nim pożartowałem, że poprzednicy patrzyli na mnie, jak na bandytę. Śmiał się. Wytłumaczyłem im, że mam chore oczy od alergii, a nie narkotyków. Też się śmiali. W końcu, jak siedziałem w ogrodzie przy stole i pisałem, gospodarz przyniósł mleko, banany i ciastka oraz powiedział, że to od jego żony. Niesamowita miła rodzina.



Niedziela, 18 maja; trasa: okolice Bordeaux - okolice Bazas; dystans: 98 km
Obudziłem się około godz. 7. Na dworze mokro i pochmurno. W nocy padało. Pogoda taka, że aż nie chciało się ruszać, a tu trzeba dalej. Czystym koszmarem było dostać się, przejechać oraz wyjechać z Bordeaux (chyba najgorsze miasto dla rowerzystów, wszędzie autostrady, drogi szybkiego ruchu, a na dodatek nędzne oznaczenia). Nie koniec narzekań w mieście, jakby wymarłym, brak ludzi. Kierowców też nie ma jak się zapytać, ponieważ nie chcą się zatrzymać i pomóc. Na dodatek teren taki jak na wzgórzu Świętego Maksymiliana. Same duże wzniesienia i zakręty. Co sto metrów wysepki z debilnymi oznakowaniami (brak głównych miejscowości, tylko informacyjne detale). Jeszcze dla okrasy deszcz leje z małymi przerwami. Ciągle się ubieram przeciwdeszczowo. Po ok.4 godzinach udało się wydostać z tego koszmarnego miasta. Potem było już prosto, choć dalej wzniesienia i deszcz. Wreszcie zajechałem pod Langion. Po drodze czułem, jakby inaczej, lekko podskakujące tylnie koło (już od 2 - 3 dni). Myślałem, że to szprycha się zerwała i sprawia scentrowane koło. Szprychy były w porządku. Wszystko wyjaśniło się dopiero, jak przemierzyłem 98 km przed miejscowością Bazac, szukając już pomału noclegu jak zwykle u gospodarza. Pewna pani pokierowała chyba do rodziny około 70 m, która zgodził się na rozbicie namiotu. Już, jak podsmarowywałem łańcuch, zauważyłem na tylniej oponie, jakby rozprucie. Okazało się, że w miejscu, gdzie opona łączy się z felgą (obręczą) nastąpiło samoistne przetarcie. Przednią oponą dałem na tył, a nową założyłem na przód. Jak to trzeba wszystko przeglądać systematycznie. Jak wziąłem uszkodzoną oponę pod światło prześwitywała. Naprawa trwała około półtorej godziny przy akompaniamencie słabego deszczu. Pech. Teraz nie mam zapasowej, jakby co. Może jeszcze po drodze kupię niedrogo. Potem do namiotu i tak oto zakończył się kolejny smutny deszczowy dzień.

Poniedziałek, 19 maja; trasa: Bazas - okolice Aire Ardour; dystans: 95 km
Wstałem o godz. 6.30. jednak od godz. 5.30 nie mogłem spać, ponieważ nie pozwolił kogut, który piał, jak wściekły, kilka metrów koło namiotu. Ponieważ z rana była mgła namiot spakowałem na wpół mokry. Chmury, jak sępy, już z rana truły widokiem i były zwiastunem deszczu. Pomimo to ruszyłem. Droga w miarę prosta i bez większych wzniesień. Co jakiś czas z przeplatanką słońce albo deszcz i to raptowny. Było raczej chłodno. Zastanawiałem się kiedy pogoda się poprawi, przecież to już prawie Hiszpania? Po ok. 95 km zauważyłem hotelik, choć miałem zamiar jechać dalej, jednak zwabia mnie przystępna cena - 30 euro.



Wtorek, 20 maja; trasa: okolice Aire Adour - Lourdes; dystans: 107 km
Opuściłem hotelik pomimo mgły oraz pochmurnego nieba. Było chłodno i mżysto. Nie chciało mi się jechać. Po około godzinie jazdy zaczęło z chmur wyłaniać się słońce, które było zwiastunem ciepła. Potem się w miarę wypogodziło. Jazda szła dobrze. Łapałem kolejne kilometry. Wreszcie po wielogodzinnej jeździe ok. godz.18 dotarłem w Lourdes. Dosyć męczące było ostanie 15 km. Dzięki adresowi od Kapelana z Polski zdobyłem adres "Maison Pologne". Miejsce bardzo przystępne. Przyjęto mnie tu obiadem Ksiądz Kazimierz bardzo sympatyczny. Potem około godziny 20 wyjechaliśmy autem do Sanktuarium. Procesja, piękna sceneria ze światłami i lampionami. Niezapomniane wrażenia. Potem po błogosławieństwie powrót do domu.

Środa, 21 maja; zwiedzanie Lourdes, bez roweru
Rano udałem się na Mszę Świętą w Kaplicy (wczoraj się spowiadałem) i przyjąłem wreszcie Komunię Świętą. Potem śniadanie i kąpiel. Wcześniej wyjazd po oponę do miasta i przygotowanie roweru do dalszej jazdy. Jak zawsze nie wiem, co mnie czeka (wysokie góry). Startować chcę jutro po śniadaniu i oczywiście Mszy Świętej w Lourdes. Po południu i po obiedzie zabrałem się z Księdzem Kazimierzem do Świątyni. Tam samotnie zwiedzałem miejsca, których jeszcze nie widziałem. Jest tam podziemna Kaplica przyozdobiona obrazami Świętych, która mieści ok. dwa i pół tysiąca ludzi. Porobiłem tam sporo zdjęć. Miał po mnie przyjechać pan pracujący u Księdza, jako kierowca, ale zapomniał. Wróciłem pieszo z jednym pieszym pielgrzymem już po kolacji. Potem kąpiel, ponieważ rano chcę wstać.

Czwartek, 22 maja; trasa: Lourdes - okolice Navarreux; dystans: 111 km
Rano wstałem o godzinie 6. Pojechałem do Sanktuarium, ale tam nie wolno z rowerem, więc z odległości pożegnałem się z Matką Boską. Droga od początku była górzysta i deszczowa. Tak było około czterech godzin. Czym bardziej oddalałem się od Lourdes, tym było bardziej sucho i mniejsze góry. Zatrzymałem się po 111 km, gdyż norma wyrobiona jest i czas na nocleg. Wtem zauważyłem ludzi w ogrodzie, pytając się o rozbicie namiotu. Bardzo życzliwie mnie przyjęli.




Piątek, 23 maja; trasa: Guinarthe Parenties - Irun (granica Hiszpanii); dystans: 97 km
W nocy lało z przerwami i tak aż do godziny 9.30. O godz.10 byłem gotowy do dalszej jazdy. Nawet słońce zaczęło się wyłaniać. Jechało się ciężko. Wokół, jedynie góry i w trakcie, co chwila deszcz i tak cały dzień. Męcząca jazda z podejściami aż do wieczora. Późno wyjechałem, stąd i dzień był krótszy. W Irunie nikt nie chciał zgodzić się na rozbicie namiotu w ogrodzie. Natrafiłem znowu na bogatą dzielnicę miasta. W konsekwencji utkwiłem na dworcu kolejowym gdzie spędziłem całą noc. Było też trochę problemów z ochroną kolei, ale jakoś przebrnęliśmy (poznałem młodego Mołdawianina, który czekał na pociąg) Dogadaliśmy się po rosyjsku. Dzięki mnie załapał się on na nocleg na dworcowej ławce. Jednak nie można by to nazwać spaniem, a raczej czuwaniem.

Sobota, 24 maja; trasa: Irun - San Sebastian; dystans: 46 km
Noc dała mi nieźle popalić. Ranek nie był lepszy, jak zwykle przywitał deszczem. Pomimo to ruszyłem żegnając się wcześniej z poznanym mężczyzną. Dzisiejszy mój kierunek to: San Sebastian. Po drodze dużo było niemalże "pionowych podejść", a ja słaby po nieprzespanej nocy. Jeszcze przeklęty deszcz. Miałem dość wszystkiego. Oznajmiłem o tym swoim, a Ania proponuje ostry protest, dwudniowy wypoczynek. Uznałem, że może to i dobry pomysł. Ania przez Internet znalazła tani hotel za 26,50 euro noc. Ja nie protestowałem. Musiałem po prostu odpocząć!

Niedziela, 25 maja; spacer po San Sebastian i odpoczynek od roweru
Niemalże cały dzień przesiedziałem w hoteliku. Jedynie udałem się pieszo do Kościoła na Mszę Świętą. Przyjąłem Pana Jezusa. Poczułem się dużo lepiej.



Poniedziałek, 26 maja; trasa: San Sebastian - okolice Bilbao; dystans: 94 km
Wstałem o godz.7, jednak hotelik opuściłem 2 godz.później. Udałem się w kierunku do Santiago. Droga była bardzo ciężka. Wysokie góry i ciężkie podjazdy. Zjazdy zaś ostre, cały czas na zaciśniętych hamulcach. To była bardzo ciężka i męcząca trasa. Około godz.14 spotkałem z przeciwka przed Elgoibar rowerzystę z przeciwnej strony na poziomym rowerze. Przejechał na moją stronę, ponieważ miał znacznie mniejszy bagaż i dużo lżejszy aluminiowy rower. Trochę pogadaliśmy po angielsku. Był dobrze zorientowany w trasie. Wracał z Santiago do domu. Mówił, że jest miesiąc w drodze (podobnie, jak ja), tylko, że ja z Gdyni z Polski. Mniej więcej wyjaśnił mi, jak mam jechać. Nie radził kierować się drogą pieszych, ponieważ nawet roweru momentami nie upchnę. Proponował jechać na Bilbao. Pokazał na mapie jak jechać. Mocno mnie podbudował. Po pożegnaniu każdy udał się w swoją stronę. Około godziny 19 zacząłem szukać noclegu jak zwykle "u gospodarza". Za piątym razem udało się. Jednak muszę stwierdzić, że Francuzi łatwiej się zgadzali. Ważne, że nie muszę płacić za nocleg, ponieważ sporo już pieniędzy poszło.

Wtorek, 27 maja; trasa: Durango - okolice Islares; dystans: 82 km
Obyło się w nocy bez deszczu. Rano i w dzień były chmury ale też nie padało. Na dzień dobry przywitały mnie ciężkie podjazdy. Nie obyło się też bez wyczerpującego pchania roweru. Momentami wzniesienia miały 10° - 12°. Napotkany wcześniej rowerzysta mówił, że też dużo pchał, ale on miał tylko 20 - 25 kg bagażu. Pod koniec dniówki spotkałem na trasie pieszego pielgrzyma. Pytałem go o nocleg. Mówił, że spokojnie można się przespać na plaży. Podsunął mi dobry pomysł



Środa, 28 maja; trasa: Islares- Somo (okol. Santander); dystans: 62 km
Wstałem rano około godziny 7.30. Ranek i tym razem przywitał mnie okropną wilgocią. Ale nic dziwnego w końcu spałem na plaży. Od rana zaczęły się ciężkie podjazdy, a ja czułem się bardzo słaby. Po drodze robiłem sobie przerwy na gorącą czekoladę, co by dodać sobie sił. W drodze napotkałem pompę. Postanowiłem zrobić małe pranko tego, co mam na sobie i umyć się z potu. Po tej kuracji poczułem się od razu lepiej. Około godziny 17 zrobiło się niemalże ciemno; zaczęło błyskać. W Somo wypatrzyłem Kościół, dlatego rozbiłem się koło niego. Chwilę potem zaczęło lać - oberwanie chmury. Na szczęście po godzinie przestało. Pojawił się proboszcz i straszył mandatem za namiot. Wreszcie podszedł zakrystian i zaproponował miejsce za Kościołem. Proboszcz na to przystał i tak zostało. I tak oto przebiegł kolejny męczący dzień.

Czwartek, 29 maja; trasa: Somo- San Vincent de la Barquera; dystans: 87 km
Tego dnia dość szybko i sprawnie wystartowałem. Od rana deszcz pokropywał i tak do godz.15. Dzisiaj było, jak zwykle, dużo gór (bardzo męczące podjazdy i zjazdy). Starałem się konsekwentnie je pokonywać. Mocno mnie wyczerpały. Wiatr jeszcze na dodatek wiał w twarz, co było szczególnie denerwujące przy zjazdach. Gdy dojechałem do San Vincent de la Barquera i na liczniku wybiło ponad 80 km, uznałem, że czas na szukanie noclegu w namiocie, ponieważ poczułem duże zmęczenie. W tym samym letniskowym mieście było pełno bogaczy, więc uznałem, że tu nie ma czego szukać. Trzeba wyjechać z miasta i pokierować się na kolejną miejscowość. Zdążyłem wyjechać z miasta. Spostrzegłem młodego faceta koło domu, wokół którego był teren trawiasty. Facet zgodził się. Rozbiłem się. Ledwo to zrobiłem i znowu z nieba polała się woda.



Piątek, 30 maja; trasa: San Vincent de la Barquera - Lastres; dystans: 81 km
W nocy cały czas lało z małymi przerwami. Czekałem w namiocie aż przestanie padać do godziny 8.30. Potem zwinąłem mokry namiot i toboły. Wszędzie mokro. Wszystkie ciuchy, śpiwór i karimata bardzo wilgotne. Nie myślałem, że tak będzie w Hiszpanii. Okazało się, że trafiłem do "krainy deszczowców". Aż się nie chciało wystawiać nosa, a co dopiero jechać rowerem z tobołami.Dziś również nie ominęły mnie liczne podjazdy; nic nowego. Ostatnio coś chyba złego ze mną się dzieje, ponieważ wcale nie czuję głodu. Muszę więc pamiętać i na siłę się dokarmiać. Ostatnio, jak przeglądałem się w lustrze, mocno schudłem. Zniknął w większości brzuch. Na pasku trzy dziury przesuwałem a niedawno musiałem dorobić czwartą. Pod koniec jazdy w okolicach 80 km zacząłem szukać noclegu, czyli miejsca na namiot. Zatrzymałem się nawet przy dwóch Kościołach, jednak ani śladu Kapłana, więc dałem spokój. Już zacząłem się modlić. Ostatecznie przenocowałem w hangarze przy plaży, za zgodą właściciela baru. Nawet lepiej nie musiałem rozbijać namiotu. Tym razem miałem szczęście, bo przez całą noc oczywiście lało.

Sobota, 31 maja; trasa: Lastres - Aviles; dystans: 94 km
Obudziłem się stosunkowo wcześnie. Z rana nic nowego, znowu leje i to jak z cebra. Pomimo to ruszyłem i przez trzy czwarte dnia jechałem w deszczu. Górki co chwilę; a miejscami padałem z sił. Mozolnie dotarłem do Gijon; cały przemoczony, a rowerowe cudeńka techniki na nic się zdały, wszystko i tak przemokło. Gdy minąłem Aviles po około 5 km, zauważyłem tani hotelik "Floryda", w którym nocleg kosztował 22 euro. Dlatego zatrzymałem się tu na nocleg, a że deszcz nie przestawał padać, specjalnie nie chciało mi się jechać dalej. Namiot i tak miałem przemoczony, podobnie jak i resztę rzeczy.

Niedziela, 1 czerwca; trasa: Aviles - Navia (okolice Luarca); dystans: 101 km
Ranek zacząłem od dobrego śniadania i kawy. Około godziny 9 wystartowałem z hotelu. W nocy jak zwykle padało, ale poranek wyjątkowo był dosyć przyjemny. Znów zaczęły się podjazdy i zjazdy, ale zdążyłem się już do przyzwyczaić. Nawet dość dobrze mi szło i tak minął kolejny dzień. Po przejechaniu Luarca zacząłem rozglądać się za gospodarzami, ogrodem z trawą na namiot. Znalazłem rodzinę, która początkowo nieufnie słuchała (może dlatego, że nie rozumieli po angielsku). Wreszcie przyszedł na pomoc synek i po wysłuchaniu zapytał, czemu nie idę na punkt sanitarny. Stwierdziłem, że nie wiem, gdzie jest. W końcu pokazali poletko za małą stodołą, gdzie rozbiłem namiot, a rower wstawiłem do szopy.

Poniedziałek, 2 czerwca; trasa: Navia- San Salvado; dystans: 127 km
Na trasę ruszyłem dość szybko, tuż po godz.5. Dzień był pogodny choć bardzo wietrzny, co dawało mi w kość szczególnie na podjazdach. Na zjazdach zaś należało uważać, bo podmuchy wiatru były bardzo niebezpiecznie. A wokół ostre zbocza a nawet przepaście. Przedzierając się przez góry podziwiałem pasące się zwierzęta: owce, krowy i konie, widoki były cudnego południu zaczęło trochę padać i tak już do końca dnia. Podobno to normalne w tych górzystych rejonach. Tego dnia pedałowałem aż do 19.30. Noc zaś spędziłem na małej polanie w zagajniku.



Wtorek, 3 czerwca; trasa: San Salvado -Santiago de Compostela; dystans: 91 km
Od godz.6.30 znowu kontynuuję konsekwentnie jazdę. Tak więc byle do zmroku. Kilometr po kilometrze. Momentami trasa była nawet znośna. Tym razem jakoś mniej podjazdów. Tereny podobne, jak w każdy dzień w Hiszpanii. Zauważyłem, że w małych wioskach, czy miasteczkach jest mniej barów i kawiarni. Często po drodze biorę od nich wodę lub proszę o wrzątek do kawy lub kakao. Ogólnie tereny nie zachwyciły tak, jak np. Chorwacja. Do tego ciągła wilgoć. Deszcze na okrągło. Podobnie za Santiago (kierunek na południe) mają one przestać zaprzestać dręczenia. Zobaczymy. Wreszcie Santiago de Compostela. Wcześniej mijałem od czasu do czasu pielgrzymów, podobnie, jak ja wymęczonych. Jest wieczór, ale jasno, więc za wiele nie zobaczę. Mówiono, że w Santiago można rozbijać namioty blisko Katedry. Bzdura. Muszę udać się na kamping z kilometr, może trochę więcej, dalej. Kamping nic szczególnego. Spotkałem sporo Niemców. Sami mnie zaczepili. Jeden nawet przyniósł butelkę lemoniady. Podziwiali mnie. Zapomniałem, że dzisiaj mam imieniny i dostałem od rodzinki miłe życzenia.

Środa, 4 czerwca; trasa: Santiago de Compostela - Tui; dystans: 131 km

Dziś pokonałem dość sporo km, zmierzając do Tui pod granicę z Portugalią. Początek dnia całkiem niezły, na szczęście mniej górek. Do 30 km było mało górek. Dopiero potem trochę ich było. Jednak nie ma co porównywać ze szlakiem Compostelli. Droga szła dosyć sprawnie do momentu, jak się znalazłem w Ponteverda. Tam moja droga nr 550 przerodziła się w autostradę, a ja pobłądziłem szukając wyjścia przez ok.10 km. Musiałem wracać. Dzięki ludziom udało się znaleźć wreszcie rozwiązanie. Podobna sytuacja była w Redondela. Trzeba było szukać innej drogi. Po raz kolejny spotykam się z przykrą prawdę, że moje mapy nie są aktualne. Dzień kończę jeszcze na terenie Hiszpanii, 2 km od granicy z Portugalią. Zatrzymuję się w małym hoteliku, z którego okna po raz pierwszy widziałem Ocean Atlantycki

Czwartek, 5 czerwca; trasa: Tui - Madalena (za Porto); dystans: 166 km
Tym razem wyjechałem dość późno, bo ok. 9.30. Na początku dnia trochę mżyło i kropiło. Potem bliżej południa się wypogodziło. Teren raczej dobry, tylko kilka wyższych podjazdów. Tereny podobne do hiszpańskich. Granicę przekroczyłem bez żadnych sensacji. Drogi w Portugalii są nieco gorsze niż w Hiszpanii, ssfalt popękany. Domy skromne. Dopiero, jak jechałem bliżej Porto, tereny wypoczynkowe wyglądały bogato. Tam drogi nieco lepsze. Hiszpańskie jedzenie może i smaczniejsze, np.: kiełbasa, ale portugalskie owoce słodsze i dorodniejsze, stad przerzuciłem się nieco na cytrusy. Ogólnie dzień udany i w km też sporo.



Piątek, 6 czerwca; trasa: Madalena - Tocha (za Mira); dystans: 137 km
Kemping, na którym nocowałem trochę biedny, brakowało papieru toaletowego, woda letnia, zatem przestrzegam przed kampingiem Madalena. Gdy zgłosiłem się na recepcję zapłacić i zabrać paszport, stróż kazał czekać do godziny 10, ponieważ wtedy przychodzą załatwiający opłaty, a była godzina 8. Zdenerwowałem się po raz kolejny. Nakrzyczałem facetowi (tak przestraszył się, że oddał paszport). Położyłem 9 euro i chodu. Tereny, jakie przemierzałem, były słoneczne i ciepłe, trochę monotonne. Droga pomimo, iż asfalt to kiepski i popękany, dziury i połatane placki spowolniały jazdę. Efekt jazdy to Mira, a za nią Tocha. Zauważyłem po prawej stronie hotel z basenem z niebieściutką wodą. Zapytałem o cenę noclegu. Recepcjonista, bardzo miły facet obejrzał mnie badawczo, rower i toboły i na jednym "PL". Od razu nawiązała się rozmowa w języku angielskim. Zaproponował za 20 euro mały apartament w pełnym tego słowa znaczeniu. Okazało się, że jest, jak w bajce, basen, kort tenisowy, piękny ogród, siedzenia pod parasolami, piękne rośliny, pomarańcze, cytryny, plac zabaw i inne atrakcje. Super. Od niego dowiedziałem się, że do Fatimy jest 90 km. Zobaczymy może jutro wieczorem. Miałem do dyspozycji dwa pokoje z łazienką. Sypialnia. W niej piękne i wielkie starodawne łóżko. Pokój gościnny (dwa fotele i stolik). Woda w basenie niebieska i czysta. Ahhh, wypocząłem nieco, czułem się wspaniale. Do końca dnia leżałem przy basenie popijając kawę.

Sobota, 7 czerwca; trasa: Tocha (za Mira) - Fatima; dystans: 96 km
Trasa minęła mi bardzo szybko, wiedząc że do Fatimy mam niespełna 100 km. Jechałem, jechałem i dojechałem. Pod wieczór udałem się na Modlitwę i Mszę Świętą.

Niedziela, 8 czerwca; zwiedzanie Fatimy i odpoczynek od roweru
Większość czasu spędzonego w Sanktuarium na uroczystościach. Okazało się, że w Fatimie na stacji autobusowej BUS nie chcę zabrać do Madrytu, skąd miałbym połączenie poniedziałkowe do Gdyni, tylko z uwagi na rower. Wystawiający bilety kategorycznie odmawia.

Poniedziałek, 9 czerwca; trasa: Fatima - Entroncamento; dystans: 37 km
Rano udałem się do Matki Bożej, aby pomogła w dostaniu się do Madrytu. Powtórnie udałem się do stacji autokarowej, gdzie ta sama osoba kategorycznie wielokrotnie odmawiała zabrania roweru. W końcu przestałem prosić, ponieważ ten facet to kompletny głaz, sądząc po zachowaniu nie cierpiał pielgrzymów. Postanowiłem rowerem dotrzeć przez kilka dni do Madrytu. Po przekroczeniu 40 km zauważyłem dworzec kolejowy koło towarowego (przystanek Fatima). Udałem się tam. Z przesiadką o godzinie 23 w Entroncamento miałem połączenie do Madrytu. Byłem tam na rano. W Entroncamneto do wieczora zwiedzałem miasteczko (całkiem przyjemna i zadbana mieścina). Z Madrytu do Gdyni zaś wziałem autokar dopiero w piątek wieczorem (straciłem cztery dni). Niestety rano kupiłem bilet do Madrytu za 52 euro. O godzinie 23 przyjechał pociąg z Entrocamento, ale kierownik pociągu i cała jego obsługa wyrzuciła moje bagaże na peron z uwagi na rower, którego nie chcieli zabrać. Rano sprzedający bilet powiedział, że z rowerem nie będzie problemu. Nikt nie chciał mi pomóc rano w odzyskaniu pieniędzy za bilet. Przepadło 52 euro. Złodzieje!




Wtorek, 10 czerwca; trasa: Entroncamento - Castello de Vide; dystans: 112 km
Z rana wyjechałem z Entroncamento. Pociągnąłem do Madrytu, aby wyjechać z Portugalii. Po drodze spotkałem bardzo sympatyczną parę, która po drodze użyczyła wody na moją prośbę, ponieważ przemierzałem spory odcinek trasy bez żadnych wiosek i barów. Okazało się, że to byli Polacy, pani Katarzyna z mężem. Potem po krótkiej rozmowie rozstałem się z nimi. Ruszyłem dalej. Po około godzinie odnaleźli mnie. Zaproponowali owoce. W efekcie zabrali mnie ze sobą samochodem do Castello de Vide, gdzie spędziliśmy wspólny wieczór (ciastka i kolacja) i wspólnie wynajęliśmy dwa pokoje. Tak więc pozostałem w Castello de Vide na noc w prywatnej kwaterze u starszych ludzi. Warunki bardzo dobre.

Środa, 11 czerwca; trasa: Castello de Vide - Madryt; zwiedzanie bez roweru
Z dobroczyńcami, parą: Katarzyną i Leyko, od rana poruszyłem temat wspólnego wyjazdu (dowiezienia mnie samochodem) do dużego hiszpańskiego miasta Caceres. Bez niczego zgodzili się nadmieniając, że przy okazji zobaczą kawałek Hiszpanii. Chciałem tym sposobem opuścić nieprzyjazną dla rowerzystów Portugalię. W Hiszpanii wiedziałem, że w dużym mieście złapię pociąg albo autokar do Madrytu (który zabierze rower). Dobrodzieje pomogli nawet w interpretacji językowej przy zakupie biletu na pociąg do Madrytu (uwzględniając rower). Po zakupie biletu wypiliśmy wspólną kawę i nastąpiło smutne pożegnanie. Oni udali się do Portugalii. Ja poczekałem na pociąg. W międzyczasie zjadłem smaczny obiad na dworcu. Wreszcie nadjechał pociąg. Wsiadłem z dobytkiem. Jednak przy pierwszej stacji konduktor kazał się przenieść na koniec pociągu i zawiesić rower na specjalnym wieszaku. Nie miałem wyjścia. Potem kilkugodzinna cisza. Wreszcie Madryt. Wyszedłem z pociągu. Rozpocząłem szukać jakiegoś hostelu lub hoteul. Było już dosyć późno. Około godziny 21 w porządnym hotelu zdobyłem plan miasta. Tym sposobem znalazłem "tańszy" hotel Aleksandra. Na ulicach miasta było pełno podejrzanych czarnych. Niektórzy nawet spali na chodnikach ulic, mając przy głowie napoje, przykrywali się kocami lub czym się dało. Postanowiłem wrócić do hotelu Aleksandra mimo ceny 90 euro. Jak zobaczyli rower i skromne zwierzenia, spuścili cenę na 74 euro, ale zaznaczyli, że tylko na jedną noc. Następne poradzili zarezerwować w hotelu obok 20 metrów. Tam też się udałem i zarezerwowałem. Po drodze drobne zakupy. Jedzenie. Picie. Potem już do hotelu. Kąpiel i spanie.

Czwartek, 12 czerwca; zwiedzanie Madrytu
Siedziałem w hotelu do godziny 11.30. Potem udałem się do zarezerwowanego hotelu, który był usytuowany 20 metrów obok. Wcześniej udało się w hotelu Aleksandra pozostawić bagaże i rower na kolejną dobę tak, aby móc pójść do hotelu tylko z jedną torbą. W międzyczasie porobiłem drobne zakupy. Udałem się na dworzec autobusowy by sprawdzić i dokładnie zorientować się, gdzie jest stanowisko nr 59, skąd miałem na następny dzień wieczorem o godzinie 20.30 odjechać do Polski. Dworzec jest ogromny, chyba większy od gdyńskiego kolejowego, to kolos. Następnie udałem się do hotelu, tam kąpiel i odpoczynek. Wielki spokój aż do dnia następnego dnia około godziny 11.30.



Piątek, 13 czerwca; znowu Madryt; dzień wyjazdu do Polski
I oto nadszedł dzień wyjazdu do Polski. Bardzo się dłużyło. Hotel opuściłem około godziny 11.30. Przez kilka następnych godzin kręciłem się po barach, ale na zewnątrz pod parasolem od kawy do kawy. Czas dłużył się aż do godz.18, kiedy to ruszyłem na dworzec autokarowy. Do czasu pojawienia się dwóch autokarów firmy Sindbad siedziałem w poczekalni. Pół godziny przed czasem startu byłem już na stanowisku, aby rozkręcić rower. Na początku były problemy z dostaniem się do autokaru. Było pełno ludzi, głownie kobiet, które wracały z plantacji truskawek z południa Hiszpanii. Kierowcy nie chcieli mnie zabrać widząc rower i duże pięć toreb. Nie wiem, o co chodziło, ponieważ była zrobiona rezerwacja przez córkę Anię. Tak więc napisałem smsa do córki. Zaraz po około 10 minutach stał się cud. Wszyscy oświadczyli, łącznie z pilotami, że zabiorą mnie z rowerem i bagażami. Tak się stało, ale rower był w jednym autokarze, a w drugim ja i toboły. Tak więc przeżyłem kolejny stres braku perspektyw na powrót, jak w Portugalii. Za rower i bagaż zapłaciłem dodatkowo. Potem już tylko sama długa jazda. Po drodze filmy w telewizorze autokarowym i poczęstunki.

Do Polski dotarłem w niedzielę u bramy podwórka czekały już na mnie żona, obie córki Ania i Monika oraz jej narzeczony. Z uśmiechem i radością mnie przywitali. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie z firmą Olimpic przed bramą. Było cudownie.

Patroni mojej pielgrzymki:
1) Św. Ojciec Pio;
2) Św. Tereska od Dzieciątka Jezus;
3) Św. Maksymilian Kolbe;
4) jeszcze nie święty Jan Paweł II


 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego