- Leszek Hański

Idź do spisu treści

Menu główne:

Moje wyprawy
 

2012
Wyprawa rowerowa (samotna pielgrzymka)
(Dania), Lyon-Francja,Włochy,Chorwacja,Bośnia i Hercegowina,(Niemcy)-WSPOMNIENIA.

Zapraszam do przeczytania relacji z mojej wyprawy. Relację  zachowałem w formie prawie oryginalnej, tj. każdego dnia, wieczorem  - pisałem głównie w namiocie, przy lampie gazowej lub czasem w tanim hostelu lub hoteliku – zapisywałem wydarzenia każdego dnia. Zapiski powstawały w sposób żywiołowy (przy tym trochę marny styl, mający sporo do życzenia, czasem też interpunkcja). Chciałem jednak, aby to był tekst człowieka zdrożonego, pełnego zmęczenia, czasem wyczerpania i stresu, stęsknionego za rodziną, a zarazem spragnionego dalszej realizacji i  kontynuacji bardzo ogólnego planu wyprawy, z mało dokładną mapą. Bo tu przecież chodzi o dalsze przemierzanie pięknej drogi, szlaków i poznawanie przepięknych krain, wielkiego serca napotkanych  ludzi, oczywiście na swoim umiłowanym rowerze - Herculesie.

27.04.20012-piątek


Przygotowania trwały wcześniej stosunkowo krótko, ponieważ 95 % sprzętu posiadałem ze wcześniejszych lat (wypraw-pielgrzymek np. ostatnia w 2010 z Gdyni do Izraela-Jerozolima, Emaus).Można te pielgrzymki zobaczyć na mojej stronce:
  www.leszekhanski.pl

Serdecznie zachęcam do obejrzenia moich  pielgrzymek-wypraw : mega - licznych zdjęć, w odpowiednich galeriach, z konkretnych wypraw-pielgrzymek.  Są też i opisy.
Zasługuje na  uwagę fakt, że to moja kochana żona Ewa jest głównym inspiratorem pielgrzymek, gdyż wie, że poza nią kocham rower. To ona nakreśla mi rejon, kierunek, gdzie mam się udać. To ona dokładnie zna moje możliwości - także i pod względem fizycznym i psychicznym do tak dalekich podróży (prawie 34 lata po ślubie). To ona wytycza ogólnie trasę, a ja na trasie szczegółowo, w oparciu o moje  samochodowe mapy 1: 500 000 , których w danej podróży mam kilka. To ona dzień w dzień, czasem po kilka razy kontaktuje się SMS-em ze mną, czasem szuka mi w internecie po drodze wieczorem taniego hostelu lub hotelu. Wysyła SMS  z konkretnym adresem. Jej zasług jest tu dużo więcej, ale też dużo musiałbym pisać na ten temat.

Wyjazd z rana, z domu w Gdyni (Śródmieście) na lotnisko w Rębiechowie busem (odwiózł mnie i odprowadzającą mnie żonę życzliwy znajomy- pierwszy z życzliwych na tej wyprawie).
Po dotarciu na Rębiechowie dowiedziałem się od obsługi - „informacji” lotniska, że mój rower (mimo, że miałem wykupiony osobny bilet na rower) niekoniecznie poleci ze mną z uwagi na mały samolot, którym lecę. Ful pasażerów, a tym samym ilość bagażu w luku  mojego samolotu do Kopenhagi nie nastroiło mnie pozytywnie. Zacząłem więc od  modlitwy. Potem rower odpowiednio owinąłem zieloną plandeką, która w przyszłości w drodze będzie przydatną do przykrycia roweru na noclegach (mniej widoczny np. w lesie).Owinąłem rower tak, aby swobodnie go prowadzić po posadzce dworca lotniska(wykręcone pedały, przekręcona kierownica w płaszczyźnie ramy, opuszczone siedzenie na maksa, oraz rogi w dół.
Jako ciekawostka- aby nie uszkodzić delikatnego siedzenia żelowego zakładam na nie stary beret. Mimo, że personel przetransportowywał mojego Herculesa to doskonale zdał egzamin przy transporcie z i do luku samolotu, gdzie cały rower jest narażony na drobne uszkodzenia.
Kiedyś jak wracałem linią-EL-ALem z Izraela urwali mi linkę hamulcową z przodu i wygięli mi bagażnik tylni (może złośliwie, bo mam krzyż na kierownicy-a może przypadkiem, nie osądzam...Szanuję wszystkich ludzi i tego też oczekuję od innych.....
Miło i refleksyjnie wspominam Jerozolimę i Emaus, oraz  całą przemierzoną  Ziemię Świętą oraz napotkanych na mojej drodze ludzi. Ciekawostka- Kiedyś jadąc na pusto z Emałs (bo tam zostawiłem sakwy na noclegu) wpadłem pędem na poprzeczne wyżłobienia w asfalcie i głównie ucierpiało przednie koło-pękła mi dętka przed samą kontrolą paszportową. O mało się nie wyłożyłem, ledwo uniknąłem wywrotki.  Izraelici z karabinami byli mocno zdziwieni, że tak przed nimi pędziłem. Jednak szybko zorientowali się, że ja jestem pokojowo nastawiony, sami dali mi nawet zimnej wody, bo było ok +40 stopni. W kolejne dni już byłem dla nich rozpoznawalny, dałem im nawet adres mojej stronki internetowej. Resztę drogi do obrzeży Jerozolimy (od nich)  stamtąd musiałem prowadzić na „przednim flaku”, bo zapomniałem pompki (zestaw do klejenia posiadałem). W tym upale bez wody (bo tego nie przewidziałem-nie zabrałem termosu licząc na szybki przejazd 16 km do Jerozolimy) trochę się odwodniłem i było mi słabo, miałem zawroty głowy i nudności oraz zrobiłem się słaby. Blisko Jerozolimy, gdy dotarłem na stację benzynową mając zestaw wulkanizacyjny naprawczy bezskutecznie próbowałem skleić ok 2,5 cm rozdartą dętkę. Wówczas przyszedł mi z pomocą pewien, pracujący tam  chyba Palestyńczyk może jakiś Arab. Zaproponował mi za 10 euro dętkę 26 cali ze swojego „górala”, a potem w końcu darmo oddał, gdy mu powiedziałem, że nie posiadam na obecną chwilę, bo nie planowałem nic kupować. Tłumaczyłem, że to był przypadek nieprzewidywalny dla mnie.
Są też bardzo fajni Żydzi, więcej takich tu spotkałem, choć o ortodoksach tego nie powiem, bo rzucali jajami w swoje święto w Dom Polski w Jeruzalem i trzeba było myć po nich ściany i zbierać skorupy. Robili również inne, przykre rzeczy , które przemilczę, bo im wybaczyłem. Trzeba mieć w pamięci tylko dobre rzeczy.

A więc wracając do wspomnień zaistniał przed odlotem przewidziany problem z ilością moich bagaży (4 sakwy, duży wór i stosunkowo spora torba z mapnikiem na kierownicę- wszystko ok. 50 kg). Jest spora nadwaga do zapłacenia....Z ilością bagaży przewidziałem wcześniej i kupiłem sporą walizę i dużą kraciastą torbę z hali targowej tzw. biznesową-rumuńską. W torbę wpakowałem 3 sakwy i część rzeczy z wora, a do walizy pozostałość bagaży poza torbą z mapnikiem, którą przedstawiłem do odprawy jako osobistą. Plan końcowy był taki, że jak dolecę już do Lyonu-walizę wyrzucę (pozostawię otwartą pustą na dworcu lotniska), a torbę złożę i schowam na powrót.
W samolocie miałem się dowiedzieć od personelu, co z rowerem, czy poleci ze mną, czy późniejszym lotem. Ta kwestia rowerowa może opóźnić kilka dni moje plany, a to związane z dodatkowymi kosztami noclegów nieplanowanych i jedzenia (musiałbym poczekać na rower).  Przeżyłem spory stres , bo co ja zrobiłbym tam za granicą z taką ilością bagaży bez roweru. Zostałbym uziemiony do czasu, gdy rower innym rejsem dotrze do Kopenhagi, a ja już mam wykupiony kolejny lot w tranzycie z Kopenhagi (kwestia 3 godzin) do Lyonu. Ewentualne opóźnienie mogło by trwać nawet kilka dni, a urlop stosunkowo krótki. Kamień z serca spadł, gdy się dowiedziałem od pani stewardesy, że mój Hercules leci ze mną  do Kopenhagi i jest w luku bagażowym pod podłogą. Wzmożona modlitwa pomogła-Chwała Panu !!!!
Jeden stres jednak tak szybko nie zdążył minąć, a tu w Kopenhadze było to samo, albo gorzej, bo samolot był jeszcze mniejszy do Lyonu. To samo oświadczyli mi na lotnisku. Potem najgorsze było to kilku godzinne czekanie na lot. Mózg aż dymił od stresu i rozmyślenia. Oczywiście pocieszła mnie SMS-ami moja kochana żona, również modląc się za mnie. Tu, w Kopenhadze na dworcu lotniska przerodził się gigant stres, jeszcze takiego dawno nie miałem. Do tego dworzec lotniska wielki, pełno ludzi, masakra....co robić, co robić....? Jednak dużo modlitwy jak i w pierwszym przypadku i  stało się chyba  Pan drugi raz mnie wysłuchał – dowiedziałem się od kapitana samolotu gdy stal koło schodów samolotowych Hercules pod podłogą kolejnego samolotu i w tym przypadku:„dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych”......Chwała Panu !!!

Pod wieczór dotarłem do Lyonu (Płd. Francja). Swoją podróż rowerem rozpocząłem tym razem od lotniska (poczekalni, po odbiorze bagaży i roweru).
Tu przepoczwarzyłem swoje bagaże na rower z sakwami (walizkę pozostawiłem na lotnisku na ławce otwartą i pustą. Trochę szkoda było, bo była nowa. Ale taki był plan.

W tym roku postanowiłem odwiedzić słynne sanktuarium maryjne w La Salette we Francji.
Do tego sanktuarium położonego najwyżej na świecie - na wysokości 1820 m n.p.m. - przyciąga pielgrzymów objawienie maryjne, jakie miało tam miejsce 19 września 1846 r. Panuje tam   niepowtarzalny górski klimat, zachwycają górskie krajobrazy, a droga do sanktuarium wije się po alpejskich zboczach.

W pobliżu lotniska musiałem dotrzeć do hotelu, gdzie był zaplanowany już wcześniej przez żonę opłacony nocleg nocleg. Dotarłem tam już na moim aluminiowym, objuczonym rumaku- Herculesie. I tak wyglądała kontynuacja, a właściwie początek dalszej mojej rowerowej przygody.
Gdy dotarłem do  recepcji okazało się, że nocleg jest nieopłacony i do tego drogi. Po wyjaśnieniu telefonicznym z żoną okazało się, że takie są smutne fakty. Nie mając wyjścia, bo był już późny wieczór, a teren nieznany, ludzie obcy, a ja zmęczony od wcześniejszych stresów postanowiłem nadszarpnąć nieprzewidziany dla mnie budżet. W dalszej podróży będę musiał zacisnąć pasa.
Kolejny stres.....Już mam dość...na dziś. Udało mi się utargować sporo, z uwagi na mój niecodzienny wehikuł i moją stronę internetową. Zrezygnowałem ze śniadania. Opłacało się pogadać....Rower miał miejsce w pomieszczeniu bagażowym koło recepcji. W moim pokoju na II piętrze był wysoki standard, pierwszy raz nocowałem w takim komforcie. Odpiłem herbatę, potem prysznic i spać jak król. A  może warto było sobie podarować trochę luksusu, tak rzadko z niego w życiu korzystam, a tym bardziej wyprawach.

28 kwiecień (sobota)  Lyon-Ars    -69 km

Z rana, po oporządzeniu się i kawie (mam zawsze ze sobą grzałkę z uniwersalną wtyczką, kawę, herbatę) wystartowałem z tobołami na dół windą, do recepcji . A tu osiodłałem mojego rumaka, no i w drogę. Na przeciw hotelu udałem się na postój taksówek i tam uzyskałem trochę informacji, chodziło mi o drogi lokalne, a nie autostrady.
Sam Lyon  to najstarsze miasto we Francji. Lyon to ważny ośrodek handlowo-finansowy. Jest siedzibą giełdy oraz wielkich banków. Odbywają się tu wielobranżowe targi międzynarodowe.
Miasto jest tradycyjnym ośrodkiem przemysłu włókienniczego (nazywa się je czasem światową stolicą jedwabiu). Ponadto rozwinięty jest przemysł chemiczny. Miasto znane jest kibicom sportowym z klubu piłkarskiego , który w ostatnim czasie regularnie gra w Lidze Mistrzów UEFA i siedmiokrotnie pod rząd był mistrzem Francji, a w ostatnich latach jedenaście razy pod rząd zakończył rozgrywki ligowe. W lyońskiej aglomeracji mieszka kilkutysięczna Polonia, zaś przy kościele pw. Świętej Trójcy  gromadzi się polska parafia  rzymskokatolicka.
Pogoda dopisywała więc postanowiłem trochę zwiedzić miasto. Mijałem piękne i wysokie budynki, malowniczej dzielnicy. Trochę bez mapy miasta pobłądziłem szukając drogi lokalnej, ale w końcu trafiłem na właściwą drogę. Trzeba było się trochę pytać ludzi. Francuzi kiepsko, albo wcale nie mówią po angielsku. Kiedyś jak jechałem z Gdyni do Portugalii przemierzałem całą Francję Północną i Środkową ( w tym Paryż i Lourdes) i z brakiem znajomości języków juz wcześniej się spotkałem. Dziwny kraj, w którym słabo znają obce języki. Nawet trafiłem na takich co nie wiedzieli co to aqua czy water. Także w pewnym momencie żona mając w domu internet sms em mnie wspomogła. W planie miałem przejechać dziś do ponad 40 km do ARS , ale przez pobłądzenia zrobiło się 69. Nieźle się namachałem, bo pokonywałem tereny górzyste, zaliczyłem sporą górę. Takie rzeczy jednak są przewidziane w trudy pielgrzymkowe. Trochę było dla mnie szokujące, w obrębie Lyonu byli trafili mi się Francuzi co nie słyszeli nic o świętym Janie Maria Vianeyu, a nawet była kobieta kierowca, co nie wiedziała- co i gdzie jest Ars. Francuzi jednak są bardzo życzliwi i mili, słowem fajni, tego się nie da zaprzeczyć.

Ars – miejscowość i gmina 40 km od Lyonu Św. Jan Maria Vianney zdobył międzynarodowy rozgłos za swoją pracę w Ars-sur-Formans. Vianney był proboszczem tutejszej parafii od 1818 do swojej śmierci w 1859 roku. Jest uznany przez kościół za Proboszcza wszystkich proboszczów całego świata. To Wielki Święty.....Jest tam sławna Bazylika w Ars-sur-Formans z sarkofagiem  z Nim. Katolicki święty i patron księży proboszczów. Często jest nazywany "Proboszczem z Ars".

„Jan Maria Vianney urodził się 8 maja 1786 r. w Dardilly koło Lyonu (Francja) w rodzinie ubogich wieśniaków Mateusza i Marii Beluze. Dorastał w czasach rewolucji francuskiej, w czasie której Kościół podlegał ostrym prześladowaniom. Nie mogąc uczęszczać do zamkniętej szkoły parafialnej nauczył się pisać mając siedemnaście lat[3]. Pierwszą Komunię Świętą przyjął potajemnie, w szopie. Dopiero w 1803 r. rozpoczął naukę w szkole podstawowej w Dardilly, a w 1807 r. – w szkole średniej w Ecully. Po jej ukończeniu w 1812 r. wstąpił do niższego seminarium duchownego. Zły stan zdrowia, słabe przygotowanie i wieloletnie opóźnienie w stosunku do innych seminarzystów spowodowały, że nauka sprawiała mu trudności. Udało mu się jednak dostać do wyższego seminarium duchownego. Tu już zupełnie sobie nie radził, co powodowało, że przełożeni namawiali go do rezygnacji. Vianney wytrwał jednak w swojej decyzji, w czym wspierał go przyjaciel – proboszcz z Ecully, ksiądz Balley. W 1815 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Następne trzy lata pracował jako  w Ecully. Jan nie był księdzem pokazowym – głosił schematyczne kazania, jąkał się i często gubił wątki. Jednak dotkliwy brak kapłanów sprawił, że wkrótce został proboszczem w parafii Ars. Ars była to wieś licząca w tym okresie 270 mieszkańców, ludzi biednych i niereligijnych, o których złośliwie mawiano wtedy, że "tylko chrzest różni ich od bydląt". Na niedzielną Mszę przychodziło tylko kilka osób. Jan Vianney odnalazł jednak wspólny język z tymi ludźmi, gdyż sam znał biedę z domu rodzinnego. Oni też zaufali księdzu, który ciągle pościł, spał na gołych deskach i tak jak oni nic nie miał. Powoli liczba osób chodzących do kościoła i przystępujących do sakramentów zaczęła rosnąć. W tym też okresie zaczęła szerzyć się sława Vianneya jako niezwykłego spowiednika, który ma dar czytania w ludzkich sumieniach i przepowiadania przyszłości. Spowodowało to masowe wizyty w jego parafii tłumów penitentów, którzy przybywali nawet z odległych miejscowości, celem odbycia spowiedzi. Vianney spędzał w konfesjonale od 13 do 17 godzin dziennie. Przyjmuje się, że w ciągu czterdziestu lat pełnienia funkcji proboszcza wysłuchał około miliona spowiedzi. Cierpiąc zmęczenie, głód i choroby nie zwalniał tempa swojej pracy. Nie tylko rozgrzeszał, ale także pomagał wzrastać do dobra. Kilkakrotnie pokutował za swoich penitentów. Według osób, które znały go bliżej, oprócz naturalnych cierpień fizycznych doświadczał też cierpień nadprzyrodzonych w postaci dręczeń demonicznych.
Wyniszczony chorobami i ascezą zmarł 4 VIII 1859 r. po 41 latach pobytu w Ars. Został beatyfikowany w roku 1905 przez papieża , natomiast Pius XI kanonizował go w roku 1925 i w cztery lata później ogłosił św. Jana Marię Vianney'a patronem wszystkich proboszczów Kościoła Katolickiego.”
Gdy w końcu  dotarłem do sławnej bazyliki trafił mi się sam początek mszy świętej, to chyba Boża Opatrzność-Chwała Panu!!!!!! Tego mi brakowało-przyjąłem Najświętszy Sakrament. Po Mszy Św. wykonałem sesję zdjęciową. Najważniejsze miejsce ołtarz, potem świętego Jana Marię Vianeya  wysoko w szklanym sarkofagu nad bocznym ołtarzem. Robiłem fotki z bardzo bliska podnosząc wysoko statyw. Robiłem głównie dla ludzi, którzy tam będzie dane jechać, albo nigdy nie pojadą. Ważna fotka także to podpalony przez szatana konfesjonał świętego. Tu  czarny nie wytrzymał z nienawiści do świętego, który wielogodzinne spowiadał przybyłych często pielgrzymów i parafian.
Ucałowałem miejsce podpalenia ( porażki ) znak słabości ogoniastego. Zupełnie nie zauważyłem tego, że temu przyglądał się ks. Proboszcz. Podszedł do mnie i zapytał, skąd przybyłem. Gdy się dowiedział, był bardzo zdziwiony, tym bardziej, że na rowerze. Spytał, gdzie mam rower i bagaże i kazał tu ze wszystkim przyjść na gościnę. Odpowiedziałem, że jacyś dobrzy ludzie dali mi schronienie. Gdy wjeżdżałem do Ars jakaś dobra kobieta ( Francuska -Marianne Douet) zaczepiła mnie, widząc odstającą flagę , gdy przystanąłem na chwilę i zapytałem o wodę i zgodę na rozbicie namiotu . Gdy oświadczyłem, że szukam noclegu, od razu poczęstowała zimna wodą i zaproponowała sama u siebie gościnę. To dla mnie było szokujące wręcz, gdyż mnie nie znała. Potem przedstawiła mnie mężowi (Sylvain Douet) i dali mi pokój (nie chcieli pieniędzy).
Dalej udałem się właśnie tam , jak juz wspomniałem wcześniej, na mszę i tu poznałem w ten sposób księdza proboszcza. A ten kazał mi przynieść od tych dobrych ludzi swoje rzeczy i rower pod kościół, twierdząc, ze moje miejsce jest na gościnie u świętego na parafii. A więc kolejny szok..
A jak tu teraz ciężko podziękować za okazane serce tym dobrym ludziom. Musiałem jednak rozterką w sercu udać się do życzliwszych i przeprosić i wykonać polecenie ks. Proboszcza. Tu, na parafii dostałem pokoik z kuchnią, koło malutkiego ogródka, który uprawiał i miał swoje warzywa święty. I ciekawostka- kościelnym był tu czarnoskóry miły obywatel, który mnie oprowadził i wydał bieliznę pościelową i koce. I tu kolejne wrażenia i refleksje...., co za miejsce...,jaka wspaniała gościna, jacy ludzie....
Tu się czuje świętego, jego przecudowne działanie. Poszedłem do niego, jego sarkofag i głęboko , ze łzami w oczach i radością w sercu podziękowałem. Miałem wrażenie jakbym go znał juz od dawna, czułem od świętego ojcowską  opiekę i radość.
Dobrze, że miałem ciepło dach nad głową , bo noc potem okazała się zimna, deszczowa i wietrzna, jak to w górach.

29 kwiecień (niedziela)  Ars    -0- km

Rano obudziłem się już ok, godziny 6 i troszkę poleżałem, gdyż msza była  dopiero na godzinę 8,00, a za oknem wiatr i deszcz. Pomyślałem sobie, że ominęło mnie składanie mokrego namiotu, potem składanie śpiwora, karimaty i całego bajzlu. I tu juz jest zadowolenie. Wyszedłem o 7,15, a tu jakby padało mniej. Na mszy przez chwilę zawitało nawet przez okiennice słońce. Nie wiem jak to jest, ale po przyjęciu Komunii poczułem się lepiej, jakby radośniejszy, jeszcze bardziej cieszyła mnie aktualna sytuacja w jakiej się znalazłem. Po mszy poszedłem do świętego. Musiałem zwrócić się prosząc aby wyprosił mi i rodzinie, a także napotkanym i pozostawionym w Polsce dobrodziejom, którzy mnie po drodze i nie tylko o to prosili. Pamiętałem też o zmarłych. Wiem, że do nich warto się modlić, gdyż pomagają (za dusze czyśćcowe).
Potem udałem się do mojego pokoju aby zjeść śniadanie (miałem jeszcze bułki z Polski zrobione na drogę przez troskliwą żonę). Potem wziąłem i podjechałem do moich poznanych tu wcześniej znajomych, korzystając z ich wcześniejszego zaproszenia (miała być impreza-50-rocznica ślubu starszych solenizantów  i 14-te urodziny chłopca). Mieszkali blisko skraju wjazdu do Ars. Musiałem na nich ok. 20 minut poczekać, bo byli w kościele. W tym czasie zrobiłem poprawki trochę przy rowerze ( podregulowałem sobie przeżutki, poprawiłem kierownicę).
W mieszkaniu wspaniały nastrój, ozdoby, ale też nie brak  było na ścianie świętych (w tym św. Matka Teresa). Nie omieszkałem sesji zdjęciowej, zrobiłem sporo fotek. Potem wspaniałe obiad i czerwone, francuskie wino, a nawet szampan. Znalazł się tu laptop w posiadaniu 14-latka, który umożliwił mi wysłać do domu i nie tylko trochę fotek mailem. Na samej imprezie było rodzinnie, miło i serdecznie. Po smacznym, mięsnym obiedzie był tradycyjny kuch, czyli ciasta i wyborna kawa z ekspresu. Dużo fotek z tej imprezy są na mojej stronie internetowej (j/w).Pod wieczór i pożegnaniu życzliwych Francuzów udałem się do swojego mieszkanka i potem kościoła na wieczorną modlitwę ze świętym Janem M. V. Trochę refleksji i rozmyślań-szkoda, ze czas tak szybko ucieka. Pogoda się poprawiło, było nawet słonko i zrobiło się ciepło. Jutro planuję drogę kierunek na sławne La Salette. Wieczorem toaleta, modlitwa wieczorna i spać. W nocy lało.

30 kwiecień (poniedziałek)  Ars - Eyzin Pinet    86- km

Zaplanowałem ten dystans, bo na kolejne (za Sillans ) droga  dalej to same wysokie góry, a docelowo na  La Salette  przez Vizille- znane miejsce tragedii Polaków (gdzie spadł kiedyś w przepaść polski autokar i zginęło pełno ludzi) teren ciężki dla samego roweru, a co dopiero tak objuczonego-słowem wysoka ściana.
Gdy tylko się obudziłem, po pacierzu i porannej toalecie zabrałem się ostro za pakowanie. Po  porannej mszy świętej na godzinę 8 00 (w języku polskim-odprawiał nasz ksiądz,  spotkałem  się z przybyłą tu autokarową, polską pielgrzymką. Po krótkiej rozmowie z nimi ( stanowiłem dla nich nie lada atrakcję-ja,rower, bagaże) i sesji zdjęciowej przed kościołem nastąpił start. Pogoda była na początku dobra, nawet poświeciło słoneczko, też nastrój miałem bardzo radosny. Niestety nie trwało to długo, szybko stało się wietrznie i do tego ciemne chmury, a do tego zaczął lać rzęsisty deszcz ( jak to w górach ). Trzeba było założyć szybko pelerynę. Niestety, po drodze sporo górek....Po krotce tak lało, że mimo peleryny byłem cały przemoczony. Szybko nachodziły mnie myśli o noclegu. Pod jakimś mostem musiałem zejść z roweru i dobrze przed deszczem skryć aparat fotograficzny, mimo dobrego pokrowca i wpakować go do sakwy. Jak leje nie robię zdjęć po drodze. Nagle też pod mostem zatrzymał się wielki tir, który dostrzegł moją flagę. Ucięliśmy sobie gadkę, a  tymczasem za nim były zmuszone stanąć osobowe samochody. W końcu ruszył i ja też, a tu spory podjazd. Teraz na poważnie już myślałem o rozbiciu namiotu i zakończeniu jazdy na dzień dzisiejszy, gdyż cały byłem przemoczony i zziębnięty. W pewnym momencie zauważyłem parking z ławeczkami i stołem na skraju lasu (teren nierówny, trawiasty). Uznałem, że jeszcze trochę pojadę i zobaczę jak dalej z miejscem na nocleg i jak nie będzie nic lepszego to wrócę na parking i w deszczu rozbiję namiot. Zauważyłem jakieś domostwo, podjechałem i zapytałem gospodarzy o miejsce na namiot w obrębie ich posiadłości, ale niestety, nie zgodzili się. Deszcz lał jak z rynny. Prosiłem Boga i Maryję,aby mi dopomogli, bo się chyba pochoruję, bo było przy tym zimno. Po bardzo krótkim czasie w ulewnym deszczu zauważyłem z przeciwka jadący samochód. Właśnie w tej krótkiej chwili,  zawrócił i podjechał do mnie facet i zapytał najpierw po francusku, potem angielsku-czy mam gdzie spać ? Odparłem, myślę, że w namiocie. Trochę mnie zadziwił swoją życzliwością, ale w moich pielgrzymkach zdarzały się już takie rzeczy. Potem kazał za sobą jechać. Domyśliłem się gościny z jego strony. I stało się, oto w strugach deszczu stanęło przede mną jego piękne jedno- piętrowe domostwo, a w nim jego cała rodzina tzn. Żona, syn i córka. Już w drzwiach dał mi swoje suche rzeczy (nawet skarpetki i kapcie), bo wszystko było przemoczone do suchej nitki. Podjęli mnie obiadokolacją. Było bardzo miło, wesoło i rodzinnie. Posmakowałem różnych rodzajów francuskich serów, i lampkę francuskiego wina, a nawet na koniec piwa. Oczywiście nie obyło się bez sesji zdjęciowej. Był mail do domu z paroma fotkami. Potem w trakcie rozmowy okazało się, że on -Karl  Kubat tez jest rowerzystą i tez jeździ z sakwami, ale po Francji. Kiedyś z obecną już żoną byli z rowerami w Skandynawii. Miło to wspominali wspólnie spędzany tam czas. Wieczorem pomogli mi wytyczyć na mapie i za pomocą internetu  trasę na jutro (mapę miałem mało dokładną). Wszystkie moje rzeczy mi wyprali i powiesili na kaloryferach (specjalnie włączyli ogrzewanie). Na koniec dali mi do dyspozycji pokoik na piętrze i fajne, szerokie łóżko, a nawet piżamę. Jako ciekawostka - dużo porozumiewaliśmy się przez internetowego tłumacza francusko-polskiego. Potem w łóżku pisałem wspomnienia, a w nich refleksja względem Jezusa i Maryji...... Potem pacierz, pełen wdzięczności  i spać.

1  maj (wtorek)   Eyzin Pinet- Sillans    64- km


Rano wstałem przed godziną siódmą, gdyż gospodarz musiał iść do pracy, a mi nie wypadało dłużej pozostawać z jego małżonką. Zjedliśmy smaczne śniadanie, które przygotował gospodarz. Usmażył jajecznicę, ale każdemu z osobna. Jego córka jadła musli z mlekiem. Musiała to lubić, bo sporo tego zjadła. Zadowcipkowałem, aby jej przelali mleko do dużego słoja, w którym trzymali musli. Dziewczynka mogła mieć około 10 lat. Jej braciszek był  młodszy, około 3.Pani domu zrobiła mi na drogę w mój termos pyszną kawę i parę kanapek. Po śniadaniu pożegnanie, podziękowanie  i dalej wyprowadziłem rower z szopy no i start. Pogoda była lepsza od wczorajszej, lecz była straszna mgła. Widać było jak przemierzałem drogę polną tylko na 2-3 metry. Wilgoć w powietrzu i chłód. Zrobiłem około 2 kilometrów do głównej drogi i właśnie w tym momencie przypomniałem sobie, że zapomniałem termosu z kawą (mam ich zawsze dwa). Postanowiłem się wrócić, bo bez termosu klapa. Ta droga powrotna to sporo zawijasów na polach, między gospodarstwami- nie takie proste jeszcze w silnej mgle. Gdy wreszcie dotarłem do właściwego gospodarstwa okazało się, że gospodarz wsiadł w samochód, zabrał termos z kawą i szukając mnie po drodze pojechał już po zakupy i do pracy, ale inną troszkę drogą. Gdzieś we mgle musieliśmy się rozminąć .Czekałem na niego około pół godziny i w końcu stanęło na tym, że jego żona (Severina) zrobiła mi drugą kawę w ich podobny termos. Małe opóźnienie jakoś nadrobię na trasie – no trudno...Ponownie musiałem dotrzeć do głównej drogi. Teraz jakby szybko się ociepliło i nie padało, mgła jakby zelżyła, nawet momentami pokazywało się słońce. Pogoda typowo górska, momentami robiło się pochmurno. Na trasie sporo podjazdów, ale znośnie. Po przejechaniu około 50 kilometrów na trasie, na lewo i na prawo miałem wysokie góry. Było widać zaśnieżone szczyty w chmurach, a wkoło mnie pola z zieloną, piękną roślinnością o żółtych kwiatach. Miejscami połacie chyba z łubinem. Super zapach ! Krajobraz bardzo mi przypominał Austrię jak jechałem kiedyś na Rzym. Wtedy jechałem na Maria Zell. Po drodze stanąłem i wymieniłem przednie i tylne klocki hamulcowe, bo już czas było na nie (pojedyncze te zjechane).W jednym widać już było metal i niszczył mi felgę. Okazało się jak grzebałem na dnie sakwy, że moja opona zapasowa ( zwijana) to rozmiar 26, a ja jadę na 28. Tak więc nie mam zapasu....Ale nie będę wyrzucał, może uda mi się gdzieś podmienić z kimś.  Po drodze odzywał się (sms)  mój  anioł stróż i menadżer w jednej osobie – moja żonka Ewa w jednej osobie. Prosiła mnie o jakieś informacje  potrzebne do aktualności na moją stronę internetową.
W pewnym momencie mojej dalszej drogi zanim się zorientowałem, trafiła mi się niechcący autostrada. Świadomie i z premedytacją postanowiłem po niej poboczem pociągnąć. Na szczęście to nie Austria ani Niemcy, tam bym miał zaraz na karku policję i może mandat wartości np. 300-500 euro. Wreszcie z niej zjechałem po około 10 kilometrach. Potem trafiłem w dzielnicę willową. Tu poprosiłem już o wodę, bo miałem już puste termosy. Ludzie życzliwie mi ją przynieśli. W związku że spotkałem się z życzliwością, przyszło mi do głowy, aby spytać o zgodę na rozbicie namiotu, bo tu w górach z pogodą bywa różnie, a do tej pory pogoda mnie nie rozpieszczała. Czasem gorzej jest z możliwością rozbicia namiotu, czy innym noclegiem. Ci gospodarze mieli wyjątkowo sprzyjające warunki na pięknej, równo przyciętej  trawce. No i stało się, miałem przed sobą kolejnych życzliwców. Towarzystwo dwie panie i dwóch panów (w tym właściciel) z uśmiechem i podziwem zgodzili się. No i tym sposobem mój domek w 15 minut stanął w całej okazałości i turystycznym wdziękiem. W pobliżu przyglądali się całej sytuacji dwoje malców, dwu i pięciolatek z piłką. Z tym  starszym nawet sobie pograłem w tą jego umiłowaną piłeczkę nożną. Jedna para po godzinie wraz z dziećmi zmyła się, więc zabrałem się za robienie obiado -kolacji. Ugotowałem sobie na mojej gazowej kuchence herbatę. Gaz do niej kupiłem po drodze 2 dni temu w markecie. Do niej miałem jeszcze z Polski, od żony zafoliowaną kiełbasę suchą, krakowską z chlebem już francuskim. Chyba się trochę dzisiejszego dnia odwodniłem, więc musiałem uzupełnić braki pijąc ponad litr herbaty. Po posiłku w namiocie zabrałem się za codzienne relacje z dnia, które teraz przepisuje w komputerze. Z noclegiem miałem nosa, bo wkrótce, jak to w górach zaczęło lać i to siarczyście i lało niemal do rana.


2  maj  (środa)   - Sillans- Laffrey  
 
przez  Eyzin Pinel, Cour Buis, La Coste-St Andre, La Forte, St, Etienne de St.Georgi, Rives, Moirans, Voreppe, GRENOBLE, Point de Claix, VIZILLE, St.Georges de Commers, Laffrey camping)

Pozbierałem rano około godziny 8 wszystkie moje graty do sakw i wora, w tym mokry namiot, śpiwór i pozostałe rzeczy. W międzyczasie, gdy składałem mokry namiot, podszedł do mnie  miły gospodarz. Zaproponował mi kawę. Oczywiście skorzystałem z tak miłego zaproszenia. Potem się okazało, że czekał na mnie jeszcze smaczne ciasto z miodem i ananasem. Gdy siedzieliśmy na tarasie podeszła także miła i ładna pani domu. Przywitała mnie z uśmiechem fajnego poranka.Za wiele nie byłem z nimi w stanie porozmawiać ponieważ mieli oboje pewne trudności językowe z angielskim, a ja we francuskim ani be ani me, ani kukuryku. Pić mi się bardzo chciało w związku jeszcze z moim wczorajszym odwodnieniem, więc zrobili mi jeszcze jedną kawę w dużym kubku. Z rana przyda się taki zastrzyk energii. Uporałem się z poczęstunkiem raczej szybko i postanowiłem w miarę szybko wystartować, tym bardziej, że nie padało. Po drodze chyba będę musiał gdzieś wysuszyć namiot. To zawsze dla mnie strata czasu. Potem pożegnanie po spakowaniu i objuczeniu mojego rumaka. Po przejechaniu około 25 kilometrów, blisko minąłem rowerzystę na drodze rowerowej blisko GRENOBLE.

Grenoble - miejscowość i gmina we Francji , w regionie Rodan -Alpy.
„Obszar narciarski Grenoble to istny raj dla narciarzy. Na tutejszych trasach wyszaleją się Państwo do woli, także pobyt w Grenoble na długo pozostanie w Pańskiej pamięci. Tutejsze trasy narciarskie, liczące w sumie 73 kilometry długości, zadowolą zarówno początkujących jak i już zaawansowanych narciarzy. Grenoble jest jednym z największych francuskich centrów naukowych – liczy około 60 000 studentów, szczególnie w dziedzinach nauk ścisłych. Wielką atrakcją Grenoble jest kolejka linowa z południowego brzegu Izery na szczyt wznoszącego się 263 metry nad starym miastem wzgórza – do Fortu de la Bastille, zbudowanego w XVI w i rozbudowanego w wieku XIX. Z jego tarasów roztacza się wspaniały widok na miasto i jego okolice. Przy dobrej widoczności nawet na odległy o dziesiątki kilometrów szczyt Mont Blanc. Dostać się tu można także pieszo, ale kolejka –télephérique – warta jest szczególnej uwagi. Składa się z 4 lub 5, w zależności od zestawu niezależnych wagoników w kształcie metalowo-szklanych kul. Kursujących non stop w godzinach ruchu, zwalniających tylko, aby pasażerowie mogli wsiąść do nich lub wysiąść. Grenoble to wielki ośrodek naukowy i przemysłowy, centrum informatyki francuskiej elektroniki, badań jądrowych i innych nowoczesnych technologii, siedziba trzech uniwersytetów, z których najstarszy działa od 1339 roku. Nowoczesność widać tu zresztą na każdym kroku. Tutejsze tramwaje najeżą do najnowocześniejszych nie tylko w Europie. Dla turystów najciekawsze są jednak zabytki. Można zwiedzić je w krótkim czasie, gdyż zgrupowane są na starym mieście, stanowiącym ledwie cząstkę współczesnego miasta.
Większość z budowli staromiejskich wzdłuż uliczek i zaułków ma jednak XIX-wieczne, a zdarzają się i zupełnie współczesne frontony. W Grenoble warto zobaczyć także Muzeum Delfinatu w byłym XIX-wiecznym klasztorze na zboczu góry, której szczyt zajmuje Bastylia. Klasztor doskonale widać z wagoników kolejki, gdy przejeżdża niemal nad nim, ale zasługuje także na zobaczenie wnętrz. Na starym mieście godna uwagi jest także katedra Notre Dame i możliwy do oglądania obecnie tylko z zewnątrz dawny pałac biskupów. Ponadto Krypta Archeologiczna w murach rzymskich, m. in. z baptysterium z IV w. No i w wolnej chwili – tutejsze muzea: D'Art Sacré (sztuki sakralnej), Musee de Grenoble - faktycznie Sztuk Pięknych. Z kolekcją cennych o obrazów m. in. Rubensa, Chagalla, Legara, Matissa, Modiglianiego i Picassa. Natomiast w Centre Jean Achard można obejrzeć sztukę regionu DeIfinatu. Intelektualna i kulturalna stolica Alp francuskich jest zarazem centrum sportu i turystyki zimowej i letniej. W departamencie Izery znajduje się 36 miejscowości wyspecjalizowanych w sportach zimowych, z paroma tysiącami km tras alpejskich i niewiele mniej km, biegowych. Zaś na amatorów wypoczynku letniego czeka kilka tys. km szlaków pieszych, ponad 100 jezior i zbiorników wodnych, 2100 km rzek, parki narodowe i wiele innych atrakcji.”

Jadąc  w tym samym kierunku najpierw jechałem za nim, a potem go wyprzedziłem, bo za wolno jechał. Miał rower górski 26 cali koła i znacznie mniej bagażu. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że warto by było zwolnić i może jak miniemy przedmieście to on pomoże mi, pokaże drogę aby  szybko przejechać przez to wielkie miasto. Jadąc ścieżką rowerową  postanowiłem zwolnić go puścić przodem. W pewnym momencie facet przystanął, gdy podjechałem kolo niego z informacją, że z tobołka u niego na bagażniku za chwilę spadnie mu kurtka (wiatrówka). Rowerzysty bagaż stanowił, spowity gumami tobół na bagażniku i na kierownicy torba z mapnikiem, a ja 4 sakwy (przód i tył, wór (tył) i na kierownicy torba z mapnikiem. Facet przystanął, a ja mu pomogłem bezpiecznie  usadowić i zabezpieczyć kurtkę na bagażu. On nie musiał schodzić z roweru. I od tej chwili, jechaliśmy w duecie. Po drodze on – Francuz podpytywał kilka razy swoich o drogę. Po sprawnym pokonaniu Grenoble kierowaliśmy się na Vizille, pamiętne, tragiczne miejsce dla Polaków. Tu sześć lat temu zginęli autokarowi pielgrzymi z Polski. Wracali z sanktuarium, do którego ja podążam- La Salette. Spadli z mostu w przepaść na rzeką z dużej wysokości. Zginęła ich znaczna część. Jadąc na Vizille, po drodze była przerwa. Mój towarzysz udał się do restauracji na obiad, a ja w tym czasie suszyłem namiot, wykładając go na murawie koło drogi. W tym czasie też się posiliłem z moich skromnych zapasów chlebem i suchą kiełbasą. Do picia była woda.

Vizille – miejscowość i gmina we Francji, w regionie Rodan-Alpy, w departamencie Isere .
22 lipca 2007 roku doszło tu do katastrofy polskiego autokaru, w wyniku której zginęło 26 Polaków. Był to kolejny wypadek w w tym miejscu - w 3 najpoważniejszych wypadkach, do których doszło w 1970, 1973 i 1975 życie straciło tu w sumie 77 ludzi.

Teraz zrobiono tu konkretne zabezpieczenia i wzmocnienia oraz ograniczenie szybkości, a także zakaz jazdy dużym autokarom. Sam to miejsce dokładnie obejrzałem, sfotografowałem i oczywiście pomodliłem się szczerze. I w zasadzie od tej chwili zaczął się dla nas bardzo mozolny, długi, bez przerwy podjazd. Po drodze pogoda się zmieniła i zaczęło najpierw siąpić, a potem mocno padać deszcz. Po kilkunastu kilometrach zabrakło mi wody. Na szczęście w pewnej chwili z gór, przy drodze spływało źródło wody ze skał. Postanowiłem zaryzykować i pobrać do termosów tą wodę i napić się jej bezpośrednio. Pomimo, że mieliśmy peleryny po czasie też i od potu całkowicie przemokliśmy. Czasem trzeba było pchać. Cała ta droga zaczęła  przypominać jeden wielki koszmar. Deszcz lał nieubłaganie, a góra nawet na chwile nie była chociaż na płask, cały czas pod stromą górę. Momentami mieliśmy już tego dość. Mijaliśmy po drodze jakieś wioski. Wreszcie nadszedł taki moment, że ciężko było pchać. I tu mój towarzysz miał znacznie lepszą sytuację, znacznie mniej obciążony rower. A dla mnie tu właśnie głównie to zaczęło dawać się mocniej niż koledze we znaki, mimo że i on przystawał na odpoczynek. W pewnym momencie opadłem z sił, tu już nie było zmiłuj się (podjazdy 12-14 stopni). Musiałem w deszczu przysiąść na moim składanym, turystycznym krzesełku. Coraz częściej pchałem, zresztą on też. Czym wyżej tym bardziej było zimno. Sam widziałem jak para mi spot kasku uchodzi. Mój kompan jakoś w tym czasie resztkami sił prowadził wehikuł dalej, momentami jechał. W pewnym momencie straciłem go z oczu. Potem wystartowałem i nie widziałem go dłuższy czas. Wreszcie go dopadłem. On też odpoczywał. Potem ja wyczrpany przysiadłem, a on w tym czasie wystartował. Kazałem mu dalej jechać. Gdy złapałem tchu i ruszyłem w dalszą drogę sytuacja nic się nie polepszała. Coraz częściej trzeba było odpoczywać. Jak tylko się chwilę przycupnęło to od razu robiło się zimno. Gdy musiałem przysiąść, właśnie wtedy okazało się, że zbliżamy się małymi krokami do finiszu naszego na dzień dzisiejszy. Mój kompan po dłuższym czasie wrócił się po mnie, ale bez roweru i dał mi spragnionemu pomarańcz. Tym gestem mnie ujął. Prawdziwy kompan. Okazało się, że w pobliżu jest jakiś jeszcze nie osiedlony (bez ludzi) camping, na którym on już zdążył rozbić swój nieskomplikowany  1-osobowy namiot (przypominający trumnę) i zostawić rower. Tak więc w strugach deszczu i ja rozbiłem swój 3-osobowy namiot o obok postawić oba rowery spięte linką i przykryć moją plandeką. Na domiar tego mojemu kompanowi (Pier) zachciało się kawy. Wyszukałem w sakwie garnek,kawę, kuchenkę i pod jakąś rampą ugotowałem kawę. Na niej podwieczorek się zakończył. Pier pod rampą rozwiesił swoje mokre rzeczy, ubrał suchsze i każdy potem udał się do swojego namiotu na odpoczynek. Ciężko było zasnąć, ze zmęczenia po napisaniu wspomnień. To był koszmarny dla mnie dzień, a tu deszcz dalej całą noc lał i było bardzo zimno. Rano okazało się, że jego namiot stał w niskiej  kałuży, woda prawie przedostawała się mu na materac.

3  maj  (czwartek)   - Laffrey - Corps
  
W nocy zimno i wcześniejsze przemoczenie mocno dały się we znaki. Często się budziłem z tego powodu. W środku nocy byłem zmuszony włączyć lampę gazową i grzać się przy niej troszkę. Rano obudziłem się już o godzinie 6 i poleżałem sobie godzinę. Nie chciało się wychodzić w to całkiem zimno. Potem rozpoczęło się w namiocie pakowanie śpiwora, karimaty i innych drobiazgów. Mój sąsiad ( Francuz Pier) gdy usłyszał, że szeleszczę (bo była cicho) też się zabrał za pakowanie rzeczy i zwijanie namiotu.  Robił  to z pietyzmem, w tym samym czasie co ja, no może trochę szybciej, gdyż miał znacznie mniej bagaży. Potem wybrałem się do już czynnego kranu, bo w górach nie ma żartów, bez wody odwodnienie gotowe. Chciałem Pierowi zrobić kawę, ale on bez cukru nie chciał. Oboje przy wyjeździe z terenu campingu chyba  zupełnie się nie zrozumieliśmy w sprawie kontynuacji naszej dalszej podróży. Bariera językowa  polsko-francuska  okazała się zgubna. Ja zrozumiałem na podstawie jego gestykulacji i mowy francuskiej, że on chce się wrócić trochę do jakiejś restauracji aby coś zjeść czy wypić kawę, a ja mam po woli kontynuować podróż kierunek La Salette i on mnie dogoni. W sumie wyszło na to, że widzieliśmy się po raz ostatni. Szkoda, bo był jako towarzysz podróży dla mnie jak brat, w trudnej chwili mnie nie opuścił i pokrzepił wracając do mnie ze świeżym owocem abym  się wzmocnił. Żal mi, że tak się dziwnie rozstaliśmy w pewnym niezrozumieniu. Moja żona potem mówiła, że to był mój Anioł Stróż - a  może....kto wie ? Potem jak jechałem na Lamure i docelowo na  Corps było bardzo stromo, pod górę ( tak jak wczoraj 10-12 stopni), więc jechałem stosunkowo powoli licząc, ze może go zobaczę skradającego się za mną, ale bezskutecznie. Niezłą miałem jazdę....Jeszcze po wczorajszym byłem osłabiony. Całe zmęczenie przeplatało się na całej długości trasy pięknymi krajobrazami, wysokie jeszcze ośnieżone alpy Alpy, strumienie spływające z gór chyba z roztopów, dużo, dużo pięknej zieleni, przepaście i piękne słońce. Zrobiłem sporo fotek. Na trasie były niemal jak zawsze, co kilkanaście kilometrów stanowiska parkingowe, rekreacyjno-widokowe, z których i ja korzystałem. Dziś właśnie na jednym z takich miejsc sobie pojadłem, miałem  prawie jak zawsze chleb z suchą kiełbasą. Pieczywo zakupione dziś kilka kilometrów temu, w przydrożnym sklepiku (kiełbasa jeszcze z Polski). Bardzo cieszyły mnie do tego smsy od mojej kochanej żony, która na każdym kroku kontrolowała moją trasę z mapą w ręku lub przed komputerem. Po drodze minęli mnie polscy pielgrzymi swoim autokarem, który owacyjnie na mnie zatrąbił. Ludzie mi w oknach pojazdu kiwali. Na kolejnym moim przystanku sobie przysiadłem i lekko kimnąłem. I tak z zakrętasami droga ciągnęła się aż do samych Corps. Tu musiałem się rozejrzeć za jakimś miejscem na namiot. Nawet już blisko głównej drogi znalazłem, ale uznałem, że jest za stromo, mógłbym się z namiotem skulną. Wreszcie po dalszej penetracji małej wioski (może miasteczka), znalazł się jakiś facet co mnie nakierował na jeszcze bezludny camping. Na szczęście był otwarty i cichaczem, w skryciu, za jakimś domkiem na kółkach się rozbiłem. Teren był gliniasty, posypany drobnym gryzem i lekko trawiasty. Trochę sobie zgnoiłem obuwie, miałem „grube podeszwy” . Musiałem uważać przy wchodzeniu do namiotu i za każdym razem zdejmować buty. Byłem tu sam jak palec i nikt z przechodzących obok drucianego ogrodzenia koło campingu mną się nie interesował, może dlatego, że byłem słabo widoczny, tym bardziej, że na zewnątrz mój namiot jest granatowy, a wewnątrz żółto-złotawy. To mała wioska górska. Tu w górach gdy się ma ku zachodowi słońca bardzo szybko robi się zimno. I tak się stało. W moim domku czułem się jednak dobrze i po zapaleniu lampy gazowej zacząłem robić tradycyjnie, jak co dzień wspomnienia dnia w moim dzienniczku pokładowym. Słyszałem tylko jak momentami mocniej i słabiej z wieczora pada deszczyk. Zasnąłem tym razem bardzo szybko, a w nocy miałem spokój.


4  maj  (piątek)   - Corps – La Salette 18 km


Rano obudziłem się o godzinie 6 i do 7 pozwoliłem sobie poleżeć. Potem, jak zawsze drobna toaleta przy czynnym kranie z wodą. Było gniazdko, więc mogłem podładować swoją komórkę i akumulatorek do aparatu fotograficznego, bo z tym bywa różnie na trasie. Na tym campingu pola namiotowe miały  wystające jakby słupki z kranem i gniazdkami, w których był prąd. Pomyślałem sobie, że warto rozpocząć dzień tym razem od herbaty miętowej. Zastosowałem moją elektryczną grzałkę i zrobiłem kawę w moim półlitrowym kubku. Aby miętówka troszkę przestygła zacząłem składać wszystkie swoje graty, razem z namiotem. Poszło mi nawet dosyć sprawnie. Potem zaraz objuczyłem swojego rumaka, aby w razie wizyty właściciela być gotowym do drogi. Ledwo  to zrobiłem i ze smakiem popijałem ciepły napój naraz pojawiła się  właścicielka. Trochę się zawstydziłem i  z lekka  ze straszyłem, uświadamiając sobie, że bez  kogokolwiek  zgody tu rozbiłem namiot i nocowałem. Więc gdy zapytała ( trochę po francusku, trochę po angielsku) kiedy przyjechałem powiedziałem, że nad ranem i chciałem chwilkę odpocząć i niebawem jechać dalej. Podejrzanie „obcięła” mnie wzrokiem, ale przyjęła moją odpowiedź chyba za pewnik. Szczęście, że miałem już herbatę prawie odpitą, więc jej podziękowałem  i w tym momencie mnie opuściła na szczęście. W końcu poza wodą z kranu i prądem nic nie działało, toalety były zamknięte na trzy spusty, więc swoje potrzeby musiałem załatwiać w wykopanym moją saperką dołku za jedną  z przyczepek kempingowych tu stojących.
W końcu w ciszy i spokoju wystartowałem w dalszą drogę, kierunek La Salette.

„La Salette − sanktuarium związane z objawieniami Matki Bożej z 1846 roku, znajdujące się w miejscowości La Salette-Fallavaux we francuskich Alpach.
Matka Boża ukazała się jeden jedyny raz 19 września 1846 roku dwojgu pastuszkom: 15-letniej Melanii Calvat i 11-letniemu Maksyminowi Giraud na górze wznoszącej się nad La Salette, w Alpach wysokich we Francji. Według relacji dzieci była to kobieta niezwykłej piękności siedząca wewnątrz jasnej kuli. Początkowo miała zakrytą dłońmi twarz, a łokcie oparła na kolanach i płakała. Na jej piersiach widniał krzyż z Jezusem Chrystusem z zawieszonymi na nim narzędziami męki: młotkiem i obcęgami. Z krzyża promieniowała niezwykła jasność otaczająca Maryję, Piękną Panią, jak ją nazywały dzieci.
Na miejscu objawienia (ok. 1750 m n.p.m.) wytrysnęło źródło. Płynie ono od dnia objawienia bez przerwy, aż do dnia dzisiejszego. Po przeprowadzeniu badań, które polegały m.in. na przesłuchaniu dzieci i weryfikacji ich relacji oraz badaniu wydarzeń wiążących się zwykle z objawieniami (np. nadzwyczajne uzdrowienia), po otrzymaniu zgody papieża, biskup , ordynariusz diecezji Grenoble roku, że Objawienie się Najświętszej Maryi Panny dwojgu pastuszkom dnia 19 września 1846 r., na jednej z gór, należących do łańcucha Alp, położonej w parafii La Salette, w dekanacie Corps, posiada w sobie wszystkie cechy prawdziwości i wierni mają uzasadnione podstawy uznać je za niewątpliwe i pewne.
Po 19 września 1846 roku Melania, a później Maksymin, któremu pomagał nawrócony ojciec, ustawili krzyże, aby zaznaczyć miejsce objawienia. Na wiosnę pielgrzymi ustawili 14 tradycyjnych stacji drogi krzyżowej, wytyczając drogę, którą przeszła Piękna Pani po zakończeniu rozmowy z dziećmi. Droga ta, przypominająca kształtem literę "S", istnieje do dzisiaj i znajduje się w okolicach źródła. Kończy się ona figurą przedstawiającą Maryję wznoszącą się do nieba, z twarzą skierowaną w stronę Rzymu, dla podkreślenia jedności z Kościołem.
Z biegiem lat papieże przyznawali kolejne przywileje, zarówno nabożeństwu do Matki Bożej Saletyńskiej, jak i Sanktuarium w La Salette.
Objawienie Maryi ma na celu obudzić wiernych, zburzyć obojętność, pewność siebie i doprowadzić do oparcia życia na Jezusie Chrystusie. Słowa Orędzia obnażają nieposłuszeństwo wobec Boga, lekceważenie Kościoła i sakramentów, zapraszają do odnowy modlitwy i świadectwa wobec innych ludzi”.
W samej wiosce Corps jadąc główna drogą mijałem piekarnię, gdzie zakupiłem 3 kawałki ciastka z galaretką. Miałem apetyt niesłychany na słodkie. Dalej były restauracje po drugiej stronie ulicy. Widać było, że restauratorzy dopiero otwierali, zamiatali, sprzątali jak co ranek. Postanowiłem w pierwszej na skraju drogi wybrać się na kawę ekspresso i zjeść moje świeże ciastko. Prosiłem o dużą, podwójną kawę. Zauważyłem, ze w menu restauracji jest też pizza, więc poprosiłem o dwa kawałki. Udało mi się zjeść poza ciastem tylko jeden kawałek pizzy, bo byłem juz pełny. Na drogę też się przyda. No i dalej w drogę, wiedziałem, ze droga będzie jeszcze cięższa niż przez ostatnie dwa dni. Od samego początku jak tylko wyjeżdżałem z wioski mijałem jakiś duży warsztat samochodowy i dalej, juz od zakrętu droga zaczęła się mocno pod górę. Zrozumiałem w tym momencie, że nie będzie mi łatwo. Wcześniej znajomi, którzy tam jechali autokarem ostrzegali, że to niezła ściana. Kiedyś, 2 może 3 lata temu jechało tu dwóch czy trzech młodych Salezjanów, ale bez bagaży i mocno narzekali na tzw. „drogę przez  mękę'. Pomyślałem jak ja dużo starszy, z 50-kilogramowym bagażem podołam przejechać te mordercze 18 kilometrów. Jak kiedyś sprawdzałem w internecie podjazdy są w skali od 10 do 14 stopni, a momentami do 18.  I tak się zaczęło, momentami byłem zmuszony zsiąść z roweru i pchać. Pustym rowerem nie było by takiego aż problemu. Po drodze minęły mnie dwa autokary. Jeden z nich był polski i wracał w dół z La Salette. Zatrąbili mi jakby oddając mi honor i swój podziw. Momentami nawet pchanie mnie wyczerpywało i musiałem przysiąść na moim składanym turystycznym krzesełku (trójnóg). Przy poboczu drogi nie było na czym innym przysiąść. Na początku rzadziej i w miarę zmęczenia i w górę częściej. Samej jazdy było nie za wiele, od czasu do czasu po kilometrze, może półtora i to na najwolniejszych biegach. Pogodę na wspinaczce miałem wymarzoną, dużo słońca, a jeszcze wczoraj lało. Krajobraz typowo górzysty, częściowo zalesiony, były też tereny trawiaste, czasami przepaście. Pod górę raz mnie mijał za zakrętem polski autokar, który zjeżdżał na dół z Polakami. To już drugi od wczoraj. Ten jednak zatrzymał się na chwilę i kilka  osób do mnie podeszło. Gratulowali mi zapału i odwagi. Wśród nich była nawet jedna rowerzystka z którą kiedyś jechałem w grupowej wycieczce. Bardzo się ucieszyłem, że ją spotkałem. Będąc juz w ponad połowę drogi pogoda robiła się wysokogórska, coraz zimniej i wilgotniej, więcej chmur zasłaniało coraz mocniej słońce i nagle zaczęło mocno i niebezpiecznie wiać. Nagle pojawiły się same ciemne chmury i deszcz zaczął siąpić nieubłaganie. Zwróciłem się do Matki Bożej aby surowość pogodowa mnie choć częściowo ominęła. W pewnym momencie przypomniałem sobie, że moja żona mi niedawno mówiła, że czytała, że ten 18 kilometrowy odcinek ci młodzi Salezjanie przejechali bez bagażu 2 i pół godziny do sanktuarium. Widziałem ich rowery na zdjęciu-raczej kiepskie. Specjalnie nie chce mi się wierzyć, bo ja do momentu jak w oddali je zobaczyłem sanktuarium to czasowo to wyglądało na ponad 6  godzin z małymi przerwami na odpoczynki. Mam spore doświadczenie w górach, gdyż już byłem na tylu wysokogórskich wyprawach, ale może o  trochę mniejszym nachyleniu dróg niż tu. No, ale może......wszystko jest możliwe. Nie chcę nikomu nic umniejszać.
Widząc już z bardzo daleka to święte miejsce stała się dla mnie rzecz dziwna  i  żeby nie powiedzieć przerażająca. W pewnym momencie w moim kierunku szła  jakby ściana z wielkiej chmury, waliła prosto na mnie. Miałem mieszane uczucia, wręcz byłem trochę przerażony. Postanowiłem stanąć na poboczu. Pomyślałem sobie aby teraz mnie jakichś autokar nie potrącił, albo wjechał na mnie. Zrobiło się w tej mgle bardzo zimno i wilgotno. Jednak w stosunkowo szybkim tempie chmura „odeszła”.
Gdy wreszcie dotarłem z mozołem na miejsce zauroczony byłem jego widokiem. Trochę dużo tu było surowości, szarego koloru, może z racji aury i koloru szarego sanktuarium.
Przed  kościołem był wielki parking, a na nim sporo aut i kilka autokarów. Dostrzegłem pusty autokar z polskimi rejestracjami i Pl -ką.  Obok kręciło się, jak się w rozmowie z nimi okazało dwóch polskich kierowców. Po przywitaniu i przedstawieniu znaleźliśmy się w autokarze na pogawędce. Okazało się, że są z południa Polski. Oglądaliśmy mapy. Oni twierdzili, że chcą z grupą jechać do Ars. Poinformowałem ich, że tam byłem. Wypytywali mnie dokładnie o drogę, bo mieli jeszcze gorsze mapy niż ja. Kawałek dalej stał zupełnie pusty drugi autokar, jak się okazało z Krakowa. Potem udałem się prowadząc rower do kościoła przywitać się z Matką Bożą, no i oczywiście Panem Jezusem. Ciekawy był wygląd i wystrój kościoła, równie surowy jak klimat. Potem jednak po kilku chwilach spędzonych na modlitwie nastrój stawał się coraz cieplejszy. Dziękowałem Bogu, że tu dotarłem szczęśliwie. Teraz miałem już od tej chwili sporo czasu na kontemplacje i modlitwy za tych, którzy mnie o to prosili i najbliższych, nie zapominając o ludziach których w tej pielgrzymce  spotkałem i korzystałem z ich dobrodziejstw. Potem udałem się z kościoła do biura recepcji. Spotkałem tu jedną Polkę panią Patrycję, która mieszka tu, we Francji w Lyonie. Były tu w recepcji jeszcze dwie równie bardzo miłe Polki. Jedna z nich twierdziła, że od razu w oknie mnie i mojego objuczonego Herculesa wypatrzyła, jak tylko wjechałem na plac do góry. Udało mi się dostać z łatwością w noclegowni dla pielgrzymów zakwaterowanie (najtaniej). Wziąłem nocleg bez wyżywienia. Kolację zostało mi dane gratis od miłych pań w formie specjalnego kuponu. W pokoju parterowym, a może trochę niżej, dostałem spory pokój, w którym juz mieszkał pewien Włoch (potem na następny dzień, czy dwa wyprowadził się do pojedynczego, droższego pokoju. Było tu ok 15 łóżek piętrowych. Ja wybrałem sobie na dole za szafą. Rower, wór z namiotem i śpiworem oraz 3 sakwy zostały tu w sporej bagażowni („pomieszczenia depozytowego”). Resztę-torbę z mapnikiem i jedną sakwę zabrałem do pokoju. I tak zaczął się dłuższy, kilkudniowy  pobyt w tym świętym miejscu.
Przez cały czas tu dalej padało i to zdrowo, a niebo było bardzo zachmurzone i ciemne. Strach w tym klimacie wysokogórskim  było by teraz rowerem wracać na dół. Tego dnia w  samym sanktuarium i obok na holach pomieszczeń restauracyjnych za recepcją było dosyć tłoczno. Przewijało się tu dużo pielgrzymów z różnych stron Europy, byli też żółci Azjaci. Sporo dzieci i ludzi w dobrych nastrojach. Kręciła się tu bardzo spora grupa francuska. Drugi już raz spotkałem tą bardzo miłą grupę z Polski, która dziś mnie przy wspinaczce mijała. W restauracji nawet w ich towarzystwie spożywałem kolację, a nawet umówiłem się z nimi na wieczorny (na godz. 20 30) apel do Matki Bożej z lampionami. Dania pobierało się z przygotowanych półek, trochę jak u nas za komuny w barze. Restaurację prowadziły siostry zakonne i jakieś młode wolontariuszki. Pocieszne było jak jedna z sióstr jeździła z wózkiem, na którym były ustawione (ekstra odpłatnie) wina do posiłku. Jednak na nie chętnych specjalnie nie mogłem dostrzec.
Po bardzo uroczystym apelu w języku polskim, pożegnałem się z tą miłą, polską grupą. Tego dnia po takich ciężkich zmaganiach z tak wysoką  górą czułem ogólne wyczerpanie i bardzo mocno podwyższony puls, tym bardziej, że dni poprzednie mnie nie rozpieszczały, a były wyjątkowo męczące. Spożyłem nawet tabletki, które mi dała wcześniej  lekarka z tej, polskiej grupy. To był chyba magnez i potas. Tego dnia do późnego wieczora za wiele mi to nie pomogło. Serce waliło jak zwariowane. Zasypiałem z  nadzieją, że w przeciągu doby serce mi się uspokoi. Oczywiscie przed snem mój dziennik okrętowy no i spać....Zasnąć nie mogłem ....W nocy lało.


5  maj  (sobota)   – La Salette      0- km

Wstałem  po 6 rano, gdyż byłem umówiony z polską grupą. Za oknem mojego dużego pokoju trochę jeszcze hulał wiatr  i śnieg z deszczem. Było biało. Wybrałem się po porannej toalecie i oporządzeniu do kościoła na mszę o godzinie 7. Okazało się, że zastałem jeszcze tą polską grupę. Potem wybrałem się do swojego pokoju na śniadanie, które miałem jeszcze z polskich zapasów. Muszę się przyznać, że w tej podróży ogólnie nie mam apetytu i jem jak na mnie to mało. Pieczywo było oczywiście francuskie. Musiałem tego dnia pobrać niektóre rzeczy z sakw, będących w pokoju depozytowym, w tym witaminy i zapobiegawcze leki na alergię. W recepcji od miłej Polki dowiedziałem się jak dotrzeć do Turynu. Okazuje się, ze czeka mnie przedzieranie się przez wysokie Alpy. Muszę wziąć pod uwagę, że teren do pokonania( aż do Sarajewa-Bośnia i Hercegowina) to jest kilka krajów i to wysokie góry najpierw. Teren do przebycia daleki, a urlopu nie za wiele. Trzeba będzie to jakoś rozegrać....i sobie pomóc. Poważnie obawiam się mojego poniedziałkowego 17 kilometrowego zjazdu do Corps z tak ciężkim bagażem, oby tylko hamulce dały radę. W tym wypadku zjazd jest dla mnie dużo niebezpieczniejszy i cięższy od podjazdu na La Salette.
Jeszcze przed południem, pełen strachu przed niebezpiecznym, czekającym mnie zjazdem  zabrałem się do wymiany zużytych juz klocków hamulcowych. Od razu poczułem się lepiej. Żeby tylko nawierzchnia nie odmarzała jak będę jechał, gdyż dzisiaj jest  na przykład minus 1 stopień i do tego ślisko. Potem, gdy wybrałem się   do mojego pokoju, za oknem zobaczyłem nie obce mi już zjawisko. A mianowicie od dołu, przez plac parkingowy, aż do mojego okna waliła z zawrotną szybkością przepotężna chmura, wielka biała ściana. Wdzierała się we wszystkie zakamarki. Widzialności zerowa. Nawet to sfotografowałem. Ciekawe i stosunkowo częste tu zjawisko. Dużo czasu spędziłem na modlitwie i podziwianiu przepięknego krajobrazu typowo górskiego.


6  maj  (niedziela)   – La Salette      0- km

Jak rano podszedłem do okna okazało się,  że spadło o koło 5 cm śniegu. Temperatura bliska 0. W pewnym momencie zaczął padać śnieg z deszczem. Potem śniadanie w pokoju. Zacząłem się obawiać, że jutro jak ruszę w drogę powrotną może być niewesoło. Nawet złapałem stresik, co tu robić, jak sobie radzić wobec zbliżającego się zjazdu. Postanowiłem wybrać się szybko do kościoła i prosić Matkę Bożą o ratunek przed grożącemu nieszczęściu. O godzinie  11 msza święta. Zacząłem myśleć co tu wykombinować żeby te toboły ktoś mi zwiózł. Zjadę samym rowerem bez bagaży. Tak mi doradziła żona. Chyba to jest rozwiązanie, ale kto ???
No i długo nie musiałem czekać. Na Mateczkę ukochaną można liczyć. Całkiem przypadkowo na holu, kolo jednej z jadalni zaczepiło mnie, jak się potem okazało młode małżeństwo, państwo Marlena i Zenon Roszkowscy ze Szwajcarii. Byli tu z mamą (teściową) na pielgrzymce swoim samochodem ze Szwajcarii. Chyba mnie wcześniej gdzieś widzieli na trasie. Od razu pan Zenon zaproponował mi, że mi zwiezie do Corps bagaż, bo rowerem z bagażem hamulce mogą nie dać rady, albo jakiś poślizg, słowem problem się rozwiązał. Spadli mi z nieba....Chwała Panu !!!!!
Na recepcji dzisiaj była Pani Patrycja, która jest tu we Francji już kilka lat i włada wspaniale po francusku. Pomogła mi znaleźć drogę  na Turyn z Corps (po moim zjeździe z La Salette). Potem z Corps autobusem do Gap, stamtąd autobus do Briancon i stamtąd małym prywatny autobus do Oulx, a dalej pociągiem regionalnym do Turynu. Ta cała droga to bardzo wysokie Alpy i tylko takie rozwiązanie pozwoli mi w miarę sprawnie i szybko pokonać te góry i stracić jak najmniej czasu, bo dalej czeka mnie jeszcze bardzo daleka droga do Sarajewa i tylko w taki sposób zmieszczę się w urlopie. A jak czasochłonna jest droga w górach to się ostatnimi czasy przekonałem.
Rezerwację z Briancon do Oulx zrobiła mi z recepcji życzliwa i miła pani Małgorzata Adamczyk.
Wieczorem około godziny 18 pan Zenon Roszkowski zapakował moje toboły do swojego samochodu, w którym były także i jego rzeczy. Samochód był nieźle napakowany. Jutro rano oni mieli tez wyjeżdżać i przy okazji zabrali też i moje rzeczy.
Potem wybrałem się do kościoła aby podziękować.....i prosić o szczęśliwą, jutrzejszą  dalszą drogę.


7  maj  (poniedziałek)   – La Salette - Turyn     


Rano, po nerwowo przespanej nocy, po pożegnaniu Matki Bożej, odpitej kawie  wyjechałem o godzinie 7 40 pustym rowerem na umówione miejsce (przystanek autobusowy) w Corps. Sama jazda juz od początku była bardzo ciekawa, szczególnie w początkowych odcinkach gdy jechałem przez moment przez rzadszą chmurę, która usłała sie mi na pewnym odcinku drogi. Jadąc dalej, były chmury w bliskim sąsiedztwie, a w momencie jak przez nie jechałem ochłód przeszywał ubranie. Czym niżej, tym cieplej. Jechałem stosunkowo szybko, ale ostrożnie.  Hamulce działały bez zarzutu. W sumie, ku mojemu zdziwieniu zjazd trwał o kolo 25 minut. Na umówione miejsce dotarłem sporo przed czasem, ponieważ sobie go naddałem z dużą poprawka na wszelkie ewentualności. W pobliżu był serwis samochodowy. Tam dopompowałem sobie kola lekko powyżej 5 atmosfer i potem wybrałem się do znanej mi juz restauracji na pizzę. Do tego zamówiłem sobie dużą Ekspresso z mlekiem i cukrem, potem była nawet druga. Nastrój miałem dobry. Potem powróciłem na mój przystanek, miejsce umówione. W pewnym momencie podjechał tu jakiś samochód osobowy i okazało się, że kierowca  podrzucili na przystanek dwie młode dziewczyny z bagażami. Żegnali się i okazało się, że one mówią po rosyjsku. Gdy on odjechał nawiązała się z nimi rozmowa po rosyjsku (ja znam dobrze rosyjski). Okazało się, że one są z Ukrainy i wracają po miesiącu  pracy do domu. I w tym momencie poznałem je z restauracji, one tam pracowały, w La Salette tam na górze, zbierały naczynia ze stołu i podawała na półki dania obiadowe. Trochę sobie pogawędziliśmy i przyjechał pan Zenon z rodzina i moimi tobołami. Gorąco im podziękowałem. Potem okazało się,  że ta młoda Ukrainka jedzie tam gdzie ja, tym samym autobusem. Potem nadjechał autokar i rower oraz bagaże znalazły się  w komorze bagażowej, wykupiłem bilety i ruszyliśmy do Gap. W Gap obie wysiadły. Potem pojechałem do Briancon, dalej Oulx z stamtąd pociagiem regionalnym do Turynu-Włochy. Mijałem przepiękne górskie i kolorowe tereny. W sumie były to odcinki tego dnia  16,40,80,35 i około 100. Gdy znalazłem się w Turynie objuczyłem Herculesa i ruszyłem w to duże miasto, na jego podbój, w poszukiwaniu taniego hostelu. Dzień się juz miał ku końcowi. Wreszcie dostałem od zony wiadomość z konkretnym hotelem. Okazało się, ze nie tak tanim jak na mnie, bo 35 euro. Postanowiłem po forsownej i męczącej podróży dziś całkowicie odpocząć. Zrobiłem sobie drobne pranie, kąpiel, opis wspomnień i szybciej poszedłem spać.

8  maj  (wtorek)    - Turyn -La Spezia-Pisa– Rzym

„TURYN-miasto w północno-zachodnich Włoszech, przy ujściu rzeki Dora Riparia do rzeki Pad, na przedgórzu Alp Zachodnich. Jest stolicą prowincji Piemont. Patronem miasta jest św. Jan Chrzciciel. Ważny ośrodek przemysłowy z siedzibami m.in. koncernu FIAT, Pininfarina, Bertone, Sparco, Italdesign, Ghia, Fioravanti, Stola, Intesa Sanpaolo (największy bank we Włoszech), Superga, Invicta, Lavazza, Martini&Rossi, RobediKappa, Caffarel.Miasto leży na szerokiej, urodzajnej równinie, na wschód od Alp i jest jednym z najważniejszych centrów przemysłowych Włoch. Poza najlepiej rozwiniętym przemysłem środków transportu, zwłaszcza słynnego holdingu Fiat SpA, dobrze prosperują przemysły: maszynowy, metalowy, elektrotechniczny, chemiczny, włókienniczy, skórzany, spożywczy, hutnictwo żelaza, typografia i litografia. W mieście produkuje się też czekoladę i wino (szczególnie Wermut). Turyn to także ważny węzeł drogowy, kolejowy i lotniczy o znaczeniu międzynarodowym. Jest to 78 najbogatsze miasto na świecie, a jego dochód narodowy brutto wynosi 58 mln dolarów USA. Istotne znaczenie dla gospodarki miasta ma turystyka. W 2008 r. Turyn był 203 najpopularniejszym miejscem do zwiedzania na świecie i 10 we Włoszech. Turyn pozostał jednak stolicą elit oraz najważniejszym ośrodkiem kulturalnym we Włoszech .Zachwycająco majestatyczna Rzeka Po przecinająca Turyn daje nam możliwość poznania wszystkiego dla każdym upodobań. Poruszanie się wzdłuż biegu rzeki daje możliwość wycieczki pełnej niespodzianek. Turyn jest bardzo pięknie geograficznie położonym miejscem, z cudownymi wzgórzami i dolinami, obfituje ono w parki i ogrody, nie wspominając juz o wspaniałym połączeniu czterech osobnych rzek przecinających miasto - Po, Dora, Stura i Sangone. Turyn to przede wszystkim miasto przyszłości. Metropolia stała się bowiem centrum rozwoju zaawansowanej technologii i zintegrowanych produktów systemowych. I wciąż rozwija się w tym kierunku. Jest także jedną ze stolic przemysłu motorowego - po drugiej wojnie światowej bowiem życie miasta skupiało się głównie wokół koncernu Fiata”.

Po dobrze przespanej nocy poranna toaleta, pakowanie no i nie tracąc czasu bagaże powędrowały na dół. Tam osiodłałem rower (stał wewnątrz na dziedzińcu hotelu)  i dalej 3,5 kilometra do dworca kolejowego. Droga nie była zbyt prosta. Musiałem momentami podpytać miejscowych. Porta Nova to wielki, piękny i nowoczesny dworzec. W  Turynie to nie jedyny dworzec kolejowy i dlatego ludzie mnie przez moment błędnie pokierowali. Okazało się, że mój pociąg odjeżdża z 8 peronu i mam jeszcze trochę czasu. Mając jeszcze około godziny czasu postanowiłem napić się dobrej, włoskiej kawy cappuccino. Wybrałem fajną dworcowa restaurację ze smacznymi ciastkami. Tu na Turyn mówi się Torino (ludzie moją wymowę poprawiali). Zakupiłem na drogę 2 red bule, bo przewidywałem że dzień może być ciężki. Gdy wreszcie pociąg ruszył byłem szczęśliwy, że będę mógł podziwiać nadmorskie widoki. Po godzinie mijałem piękne plaże, bulwary, porty jachtowe. Jechałem z krótkimi przesiadkami w La Spezia i  Pisa.  To było trochę stresujące, bo mało  czasu i na dodatek przemieścić się na inny peron przez podziemny tunel, i do tego rower i tyle tobołów.  Czasu kilka minut, aby zdążyć na inny pociąg i do tego w automacie popodbijać nowy komplet biletów. Trochę z tobołami pomogli napotkani ludzie. Dalej rozciągało się znacznie więcej górskich terenów. W drugiej przesiadce miałem trochę szczęścia, bo pomogli mi także podróżujący  jak ja  rowerzyści z Ukrainy, trzech facetów i jedna kobieta. Jednak ich bagaże były znacznie mniejsze ode mnie. Mieli na sobie ukraińskie żółto-niebieskie koszulki rowerowe. Zrobiłem sobie z nimi małą sesję zdjęciową. Oni też jechali ze mną do Rzymu. Fajnie się z nimi rozmawiało, wymienialiśmy się wrażeniami, było mi raźniej z nimi. Oni, podobnie jak ja musieli zaoszczędzić na czasie z uwagi na krótki okres urlopu i częściowo jechać pociągiem. Byli bardzo mili dla mnie, miałem wrażenie jak byśmy się już długo znali. Bariery językowej nie było, rozmawialiśmy po rosyjsku. Po ostatniej przesiadce podróż była najdłuższa, bo ponad 4, 5 godziny, ale spokojna i na luzie. Zdążyłem wypić swoje redbule. Wreszcie około godziny 24 dotarliśmy do Rzymu (dworzec Rzym Termini). Po wyjściu z pociągu wszyscy objuczyli  swoje rowery i trochę jechaliśmy na nich w podziemnym dworcu docierając do głównego wyjścia. W pewnym momencie się rozstaliśmy, gdyż oni jechali do jakiegoś, wcześniej zarezerwowanego hotelu (podobno 300 metrów z tąd), a ja na Via Casia 1200, domu Polskiego na przedmieściach Rzymu. Przez cały dzień i teraz byłem w kontakcie smsowym z moja  ukochaną żonką. Jak już mówiłem, to mój Anioł Stróż i menadżer.


9  maj  (środa)    -  Rzym 17 km


Rzym, stolica Włoch, położony jest na siedmiu wzgórzach skupionych nad rzeką Tyber, która przepływa przez środek miasta z północy na południe. Jest największym miastem w kraju, liczy bowiem w granicach administracyjnych ponad 2,5 mln mieszkańców, a w obrębie aglomeracji miejskiej prawie 4 mln ludności. Jest ważnym ośrodkiem turystycznym o światowym znaczeniu. Rzym to również ważne centrum przemysłowe z rozwijającym się przemysłem samochodowym, elektrotechnicznym i spożywczym, a także centrum finansowe Włoch z siedzibą wielu banków i finansowych instytucji. Miasto jest siedzibą znanych klubów sportowych. Znajdują się tu też dwa wielkie porty lotnicze o dużym znaczeniu dla kraju.Według legendy miasto zostało założone w 753 r. p.n.e. przez Romulusa na Wzgórzu Palatyńskim. W ciągu kolejnych pięciu stuleci Rzymowi udało się podporządkować sobie obszar całego Półwyspu. Miasto stworzyło najpotężniejszy organizm państwowy w basenie Morza Śródziemnego (republikę, potem cesarstwo). W okresie rozkwitu cesarstwa Rzym zamieszkały był przez ponad pół miliona ludzi. Na początku nowej ery miasto było jednym z największych ośrodków chrześcijaństwa. Po podziale cesarstwa na zachodnie i wschodnie w 395 r., Rzym przestał być stolicą kraju. Upadek miasta, który nastąpił w 476 r. przypieczętowały liczne najazdy plemion germańskich. W 754 r. miasto stało się stolicą Państwa Kościelnego. Przez kolejne kilkaset lat rozwój miasta hamowały konflikty papieży z cesarzami i najazdy. W XV i XVI w. Rzym stał się obok Florencji i Mediolanu głównym centrum kultury i sztuki renesansowej. W 1870 r. miasto zostało włączone do Włoch, stając się w 1871 r. stolicą kraju, zaś władzę papieską ograniczono do Watykanu.  
Historyczne centrum Rzymu jest niewielkie, a większość najwspanialszych zabytków znajduje się w bliskiej odległości od siebie. Na wschodnim brzegu Tybru, zwłaszcza na terenie na południe od Piazza Venezia skupiają się pozostałości antycznego Rzymu. Na północny zachód i wzdłuż Tybru, pomiędzy Via del Corso i Corso Wittorio Emanuele II znajdują się zabytki z okresu miasta średniowiecznego. Trudno jednoznacznie wskazać najważniejszy zabytek, ale prym z pewnością wiedzie Koloseum, które jest w swoim charakterystycznym kształcie rozpoznawalne przez każdego mieszkańca ziemi. Koloseum to pozostałość po dawnym amfiteatrze, miejscu rzymskich rozrywek i zawodów jeszcze z czasów cezarów. Jest to największa zachowana budowla starożytna w mieście. Poza Koloseum warto zajrzeć też do Panteonu, starożytnej świątyni zlokalizowanej na Polu Marsowym. Ważną pozostałością dawnych czasów jest Forum Romanum, czyli tradycyjny starożytny rynek, na którym skupiało się życie polityczne i gospodarcze miasta. Rynek przez wieki został całkowicie zniszczony a jego pozostałości zawdzięczają swoje istnienie pracom archeologicznym. Z bardziej współczesnych zabytków warto wymienić Fontannę di Trevi, monumentalną konstrukcję XVIII-wieczną o wymiarach 20x26 metrów z łukiem triumfalnym w centrum i licznymi figurami. Obiekty sakralne to oczywiście Kaplica Sykstyńska oraz Bazylika Św. Piotra. Na szczególną uwagę zasługują też Schody Hiszpańskie, prowadzące do kościoła Trinitia dei Monti. Schody te są uznawane za najdłuższe i najszersze w Europie. Rzym przyciąga miliony turystów, których nie zrażają nawet astronomiczne ceny.
Rzym jest nierozerwalnie związany z Kościołem katolickim, a głównym powodem jest zapewne Watykan, który nie tylko stanowi enklawę na terenie miasta, ale również ze względu na swoją wielkość i znaczenie przenosi wpływy na miasto. Na terenie Rzymu znajduje się wiele budowli sakralnych, domów oficjeli kościelnych, licznych muzeów i innych instytucji formalnie przynależących do Watykanu. Włosi z natury są katolikami i to bardzo ekspresyjnymi, co oznacza, że wszelkie kościelne święta obchodzone są publicznie, na ulicach miasta i to z dużą manifestacją. Każdy Włoch modli się przed ważniejszym wydarzeniem i robi to niemalże publicznie. W Rzymie są szczególne kościoły o wielkim znaczeniu dla katolików, jak na przykład Bazylika Santa Croce in Gerusalemme w której rzekomo znajduje się krzyż z ostatniej drogi Chrystusa. Jest tu także bardzo nietypowe Muzeum Dusz Czyśćcowych. Rzym to miasto miłości....

Z tego dworca na moje docelowe miejsce miałem około 17 kilometrów. Żona mówiła, ze tam stróżuje i czeka na mnie brat. Pomyślałem sobie, że szkoda mu w środku nocy zawracać głowę i budzić.. Trzeba jakoś noc przeczekać do rana. Przy wyjściu z dworca na miasto zaczepił mnie chyba jakiś stręczyciel, dobrze ubrany w skórze, podejrzany i zapytał mnie, czy mi czegoś nie potrzeba. Więc go zdecydowanym głosem spławiłem. Odszedł i dał mi spokój. Postanowiłem więc najpierw udać się do jakiejś w pobliżu restauracji na dużą kawę, bo chciało mi się pić. Trzeba było się wzmocnić i pokrzepić cappuccino albo ekspresjo. No i trafiłem pod parasol jednej z restauracji. Było jeszcze znośnie ciepło. Zamówiłem jedna, potem drugą kawę i tak minęło ok 2 godziny. W moim sąsiedztwie rozpijali włoskie wina i to dosyć obficie. Nawet trochę mnie zaczepiali widząc mój obładowany rower na ulicy niedaleko mnie z polską flagą. Nie byli jednak agresywni, lecz wesoło usposobieni. Chwalili, gratulowali i podziwiali to co widzieli. Potem około 2 30 robiło się juz znacznie chłodniej. Wrzuciłem na siebie kurtkę i postanowiłem pokręcić się rowerem po Rzymie i zobaczyć trochę to wieczne miasto pod osłoną  nocy. Droga prowadziła w pewnym momencie w dół, koło jakiegoś wiaduktu, czy mostu. I tu zobaczyłem przedziwne zjawisko, koczujących tu na jakichś kartonach czy materacach, poprzykrywanych podobnymi kocami bezdomnych. Mogło być ich około 50-70. Byli w śród nich także czarnoskórzy, sporo Włochów z zapuszczonym zarostem. Potem jechałem dalej krętymi uliczkami, mijałem wysokie mury, place, mosty, aż trafiłem do kolejnej restauracji na kolejna smaczną kawę. Trochę posiedziałem i dalej jeździłem po ulicach, widząc niekiedy podejrzanych typków nocnego życia. Wreszcie postanowiłem już skierować się na Dom Polski. Trochę pobłądziłem, pytając sie czasem napotkanych ludzi, bo tu są 3 ulice Via casia i na 7 30 rano wreszcie byłem na miejscu. Czułem na sobie spore zmęczenie nieprzespanej nocy. Otworzył mi stróżujący brat. Zapytał, dlaczego wieczorem lub w nocy nie przyjechałem, tak jak było planowane. Był miły i serdeczny. Nie chciało mi się  nic innego jednak jak tylko spać. Udałem się z bagażami (windą) do wyznaczonego mi pokoju, zostawiając koło recepcji, pod schodami mój rower. Położyłem się w takim stanie w ubraniu i błogo zasnąłem. Ze zmęczenia jednak obudziłem się już po dwóch godzinach i wziołem prysznic. Zupełnie przeszedł mi sen. Ponieważ znałem teren, bo przyjechałem tu, w to miejsce rowerem bezpośrednio z Gdyni w 2006 roku (zapraszam do szczegółowej relacji z tej pielgrzymki na mojej str. Internetowej  www.leszekhanski.pl), więc wybrałem się do znajomego mi w pobliżu 20 metrów od naszej furtki  marketu na spożywcze zakupy. Miałem apetyt na świeże owoce, zakupiłem pomarańcze, banany, ananasy, melon, krewetki, łosoś w plastrach, kiełbasa biała surowa, kraby (paluszki). Szczególnie zasmakowały mi krewetki (stosunkowo tanie) w zalewie i surowa kiełbasa. Po obfitej uczcie zabrałem się za pranie. Na godzinę 20 45 wybrałem się na majowe do pięknej i dużej kaplicy Matki Bożej Częstochowskiej tu w samym Domu Polskim. Jest tu wszędzie mnóstwo na holach i korytarzach, nad schodami pamiątek po papieżu Polaku Janie Pawle II. Za gablotami i za szklanymi zabudowami są szczególnie cenne jego pamiątki, są też jego szaty liturgiczne i przeróżne podarunki od ludzi z jego pielgrzymek.
Po majowym był uroczysty apel do Matki Bożej. Był tu w kaplicy piękny obraz Matki Bożej Częstochowskiej podarowany przez Prymasa Tysiąclecia Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Obok   całkiem spore relikwie Jana Pawła II z jego krwi. Po uroczystym apelu zrobiłem kilka fotek w kaplicy. Widziała to jedyna siostra jaka tu została ze mną na modlitwie. Podpowiedziała mi, że warto zrobić zdjęcie relikwiom Jana Pawła II. Ucieszyłem się , że mogę i zrobiłem, były na głównej ścianie poniżej. Uznałem to za jakieś szczególne błogosławieństwo. Ucałowałem je również.  Potem poszedłem do swojego pokoju na odpoczynek.
  
10  maj  (czwartek)    -  Rzym -(Watykan, Giustiniana  )

Od rana dobry nastrój, smaczne (kraby, kawa) śniadanko. Dzisiejszego dnia postanowiłem odwiedzić grób papieża Jana Pawła II. Z samego rana wybrałem się drugi raz po zakupy do sąsiedniego mankietu. Wracając z zakupami (krewetki i pieczywo, masło) spotkałem w recepcji siostrę i po nawiązanej krótkiej  rozmowie dowiedziałem się, ze nie warto na zwiedzanie Watykanu zabierać rower, bo nawet jak go gdzieś przyczepię to jest duże prawdopodobieństwo, że znajdą się amatorzy na niego. Dała mi 2 bilety na kolejkę, a przystanek jest 10 minut drogi od nas. Ucieszyło mnie to bardzo i zaraz po śniadaniu wybrałem się na przystanek kolejki – Giustiniana, a dotarłem w Watykanie na San Petro (9 przystanek wysiadłem).

„Watykan to siedziba najwyższych władz Kościoła katolickiego, gdzie rezyduje papież. Jest połączony unią personalną i funkcjonalną ze Stolicą Apostolską . Obywatele Watykanu to głównie dostojnicy kościelni, księża, zakonnice i Gwardia Szwajcarska. Oprócz tego do pracy przychodzi około 3000 osób mieszkających poza murami Watykanu (pracownicy poczty, radia, gazety, sklepów, dworca kolejowego i służby medycznej). Obywatelstwo watykańskie jest wyłącznie czasowe. Kardynałowie otrzymują je na czas pobytu w Rzymie. Nazwa państwa pochodzi od wzgórza na prawym brzegu Tybru, w zachodniej części Rzymu, gdzie była etruska osada zwana "Vatica" albo "Vaticum". Nazwą Watykan (Pola Watykańskie) określano płaski obszar między Tybrem oraz wzgórzami Janiculum i Monte Mario.
Historia Wzgórza Watykańskiego sięga IV wieku, kiedy cesarz rzymski przekazał biskupom Rzymu jeden z pałaców. Państwo Kościelne, władane przez papieży, powstało później. Jego początek związany był z tzw. donacją Konstantyna, który miał darować papieżom Rzym wraz z okolicami.”Całe terytorium państwa watykańskiego od trzech stron otoczone jest murami. W kraju znajduje się zespół pałacowo-kościelny z Bazyliką świętego Piotra, placem św. Piotra, pałacem oraz wiele gmachów galerii, muzeów i budynków administracyjnych. Watykan posiada też Papieską Akademię Nauk i Obserwatorium Watykańskie założone w 1572 roku, oraz Ogrody Watykańskie. Niektóre części Rzymu należą do Watykanu np: 5 uniwersytetów, wiele kościołów, Bazylika Laterańska, Biblioteka Laterańska”.

Tam pośpiesznie wybrałem się do Brazylijki Watykańskiej, było ją widać od dworca kolejki. Po drodze widziałem kilka przyczepionych do słupków ze znakami drogowymi i płotów  rowerów. Były one jednak gorszej jakości. Uznałem, że jednak lepiej słuchać uwag siostry. Upał był duży tego dnia i żal było jak prażą się w 35 stopniowej gorączce i bezlitosnym słońcu.
Przed samą bazyliką ochrona prześwietlała pielgrzymom rzeczy i słusznie po tym co spotkało kiedyś naszego papieża. Potem udałem się do Brazylijki Watykańskiej. Okazało się, że grób Jana Pawła II jest pod jednym z ołtarzy , po prawej stronie, gdzie było najwięcej ludzi ( patrząc od głównego wejścia). Dojście do niego było pilnowane przez porządkowych i zastawione relingami. Nie pozwalali z bliska fotografować. Sam do dziś nie wiem dlaczego. Były dwa  szeroko rozstawionych ławek. Tam pielgrzymi mogli sie skupić i pomodlić. Były nawet klęczniki przy ławkach. Położyłem swój obraz Jezusa Miłosiernego i zdjęcie mojego wnuka Huberta 2 metry koło sarkofagu (grobu) papieża. Tam tez leżały kwiaty od pielgrzymów i kartki z prośbami do świętego. Będąc nieposłuszny wykonałem kilka fotek z bliska, ale natychmiast podszedł do mnie porządkowy z upomnieniem. Potem na długo zatopiłem się w modlitwie i kontemplacji. W 2006 roku też będąc na pielgrzymce rowerowej z Gdyni wybrałem się pierwszy raz do grobu naszego papieża, ale wtedy on był w podziemiach Watykanu. W modlitwie poleciłem osobiste intencje, pamiętając o wszystkich, którzy mnie o nią  prosili, w tym także wszystkich napotkanych w podróży życzliwych dobrodziejów. Potem udałem się w kierunku ołtarza głównego. Miałem ze sobą także swój statyw do aparatu fotograficznego. Zacząłem swoją sesję zdjęciową i w pewnym momencie trafił mi się nadgorliwy porządkowy. Przyczepił się tylko i wyłącznie do statywu, twierdząc, ze to jest tu zabronione. Twierdził, że na to musi być zgoda Watykanu, chodziło o prawa autorskie. Powiedziałem mu, co za różnica  dla niego, czy robię zdjęcia z ki czy ze statywu. Statyw wziąłem tylko po to, aby samemu sobie zrobić zdjęcie. Powiedziałem mu, że to statyw nieprofesjonalny, ale nie było tłumaczenia. Żadne tłumaczenie nie pomogło, facet sie uparł. Dla mnie to było niedorzeczne, ale nie było rady, bo straszył, że mnie wyproszą. I tu trafił się Roch Kowalski, albo taki co sam wymyślając ustala prawa. Trochę mnie wkurzył.....Potem na pomoc mu podeszło jeszcze czterech kolegów, więc przy nich jeszcze bardziej był butny, zaczął straszyć policją karabiniery   i uznałem, że lepiej schować statyw. Niski i drobny facet chyba chciał zaistnieć....
Zrobiłem sporo ciekawych zdjęć w Watykanie aby ci co tam nie byli mogli to zobaczyć.
Potem wracając na kolejkę wstąpiłem na dobrą kawę z pysznym ciastkiem, co pomogło mi zapomnieć incydent ze statywem, poprawiło nastrój. W pociągu spotkałem miłą Polkę, która od dłuższego czasu pracowała we Włoszech opiekując się starszymi ludźmi. Podobno dużo tu Polaków tym się zajmuje i w ten sposób zarobkuje.
Okazało się, ze mój aktualnie budżet jest skromny, bez jakiegoś ewentualnego zapasu. Siostra z recepcji podpowiedziała mi w jaki sposób żona może mi przesłać jakieś pieniądze. Okazało się, że urzęduje tu w Rzymie, w pobliżu Wester Union. Przy ich pomocy żona przysłała mi dodatkowe pieniądze, które miały by stanowić dla mnie w podróży asekuracyjny pieniądz. W krótkim czasie udało się skorzystać z ich pomocy. Jako ciekawostka- jednoosobowy bankier był Pakistańczykiem i biegle znał angielski. Był tak skrupulatny, że dopiero na następny dzień udało się sfinalizować transakcję, bo w danych brak było mojego imienia.
Wieczorem słaba kawa i apel w kaplicy, i oglądanie z tarasu Rzymu, a potem toaleta, wspomnienia w dzienniczku i spać.
 
11  maj  (piątek)    -  Rzym -(Giustiniana, Watykan) – ok. 80 km

Rano dostałem wiadomość od żony o wysłanym faksie z poprawką do Wester Union.  Po mszy i śniadaniu godzina 8 30 wyjechałem rowerkiem ok 15 kilometrów  i sfinalizowałem transakcję. Pogodę miałem tego ranka także słoneczną. Po drodze mijałem ładne tereny willowe. Widać było nadlatujące samoloty, widocznie blisko było lotnisko. W drodze powrotnej zrobiłem drobne zakupy spożywcze. Tego dnia miałem w planie wybrać się jednak rowerem do Watykanu. W samym centrum Rzymu odwiedziłem na wzniesieniu punkt widokowy. Zrobiłem sporo fotek pamiątkowych, a potem sporo jeździłem po samym Rzymie, zwiedzając go tym razem w dzień.

12  maj  (sobota)    -  Rzym

Tego dnia obyło się bez ciekawszych wydarzeń (msza św., zakupy, apel, odpoczywanie na tarasie widokowym w Domu Polskim, oglądanie pamiątek papieża). Może tylko jako ciekawostka- przyjechały 3 autokary z kierowcami z Polski. Pielgrzymi nocowali gdzieś w Rzymie. Natomiast kierowcy tu i  tak sie popili tanim winem w kartonach, że jeden nawet przez jakiś czas leżał na tarasie ze „zmęczenia”. Na szczęście na drugi dzień byli juz trzeźwi i wyjechali po południu w niedzielę.


13  maj  (niedziela)    -  Rzym

Dzień podobny do wcześniejszego. Wybrałem się rowerem do miasta zobaczyć stację  i okolice Tributine. Tam jest przystanek autobusowy dalekobieżny.



14  maj  (poniedziałek)    -  Rzym -Manopello

Od rana pakowanie, msza, pakowanie, pożegnanie, sesja zdjęciowa przed pomnikiem papieża koło Domu Polskiego i start. Najpierw pojechałem rowerem na stację Tributine.  Stamtąd, po półtora godzinnym oczekiwaniu miałem  autobus - kierunek Pescara. Tylko w ten sposób mogłem pokonać ten odcinek z uwagi (w/g mapy) na  brak dróg lokalnych w tym kierunku, albo ich skomplikowany i wysokogórski, czasochłonny ich układ. Wysiadłem w Chieti, gdzie wybrałem się na pizzę i cappuccino. Dalej to juz drogę pokonywałem rowerem . Z stamtąd musiałem się wrócić około 15 kilometrów (sporo podjazdów). Ostatnie 5 kilometrów to wysoka góra do Manopello, położone wysoko i podjazdy w granicach10-13 stopni. Czasami trzeba było pchać. Po drodze zaczęło mocno padać. Nieźle zmokłem i w tym czasie nie odbierałem sms- sów, aby mi komórka nie zamokła. W strugach deszczu pokonywałem serpentyny wąskiej drogi, która po oddaleniu się od autostrady Rzym-Pescara prowadzi do Manopello Zbliżając się do Manopello przestało wreszcie padać i mogłem odebrać sms-y. Żona myślała, że mi się karta wyczerpała. Wreszcie po ciężkiej wspinaczce dotarłem do kościoła. Postawiłem rower koło schodów i wybrałem się na poszukiwanie ludzi, ponieważ nie było tu żywej duszy.

Twarz zmartwychwstałego Chrystusa na całunie z Manopello to wciąż jedna z największych zagadek chrześcijańskiego świata. Nie mniejszą jest relikwiarz z ciałem i krwią Chrystusa przechowywany w kościele w Lanciano. Ale nawet nie wierząc w cuda każdy przyzna, że oba miejsca są cudowne…5-tysięczne miasteczko wita mnie pustkami na ulicach. Zupełnie pusty jest też plac przed malutkim, kilkusetletnim kościółkiem Kapucynów. To w nim, od XVI wieku przechowywane jest Volto Santo – Cudowne Oblicze.
W świątyni Manopello jestem jedynym turystą. Wizerunek Chrystusa znajduje się w głównym ołtarzu i można go oglądać z jego obu stron. Z obu, bo całun jest dwustronny. Będąc z tyłu ołtarza
daje się go nieomal dotknąć. Zamknięty pomiędzy dwoma szybami wizerunek nie jest obrazem, nie jest fotografią, rysunkiem ani hologramem. Jest świadectwem umęczonej, zmasakrowanej twarzy człowieka, wykonanym na najdelikatniejszej i najdroższej tkaninie antycznego świata, bisiorze.
W zakrystii jest mała ekspozycja. Widać na niej między innymi skorupy morskich małż Pinna nobilis, które wytwarzają w swych gruczołach jedwabiste nici. Obecnie tylko na wyspie Sant' Antioco koło Sardynii jest jedyne miejsce na świecie, gdzie produkuje się z tych nici niewielkie ilości bisioru. Tkanina ma niesamowite właściwości – jest ognioodporna, a jednocześnie tak delikatna, że nie da się niej malować, a tym bardziej rysować. Wystawione w kościele makrofotografie pokazują, że na tkaninie całunu nie ma nawet śladu pędzla, ołówka czy gruntowania. A wizerunek jest… cudem. W kolejnej sali można zobaczyć fotografie porównujące całun z Manopello z całunem turyńskim. Według badaczy nałożone na siebie obrazy nakładają się i uzupełniają. Czy całun z Manopello jest opisywaną przez świętego Jana, w Biblii chustą, którą okryta była w grobie głowa Jezusa? Czy jest to chusta znana w kościele jako chusta Świętej Weroniki? A jeśli tak, to czym jest relikwia przechowywana w Watykanie?
Na wiele pytań dotyczących całunu do dziś nie ma odpowiedzi i nawet badania dokonywane przy pomocy najnowszej aparatury nie rozwikłały tajemnic.
Tajemnicze jest również to, w jaki sposób całun znalazł się w Manopello. Napis na tablicy z 1654 roku umieszczonej na opuszczonych drzwiczkach relikwiarza głosi, że stało się to za sprawą "cudownej interwencji Niebios” . Któregoś niedzielnego popołudnia, latem 1506 roku, przybył do Manopello tajemniczy pielgrzym, przynosząc w darze cienki jak pajęczyna welon, na którym widniało oblicze Pana.
Obraz aż do roku 1923 przechowywany był w bocznej kaplicy, gdzie niemal nie docierało światło dzienne, i dopiero w 1960 roku przeniesiono go nad główny ołtarz.
Pielgrzymuje do niego coraz więcej ludzi ciekawych ujrzenia czegoś, co w racjonalny sposób nie da się wytłumaczyć.
Oczywiście nie obyło się w kościele bez sesji zdjęciowej. Trochę przegiąłem,  bo zrobiłem fotki od tyłu ołtarza relikwiom i to z bliska. Dopiero potem spostrzegłem znak informujący, ze nie wolne je fotografować. Potem przed Wizerunkiem Chrystusa gorliwa modlitwa i wdzięczność, ze dane mi było to na własne oczy Je zobaczyć. W pewnym momencie w kościele spostrzegłem chyba Kapucyna. Musiał chyba widzieć przed kościołem mój rower z flagą. Podszedłem do niego i spytałem, czy mógłbym gdzieś w pobliżu rozbić namiot. Pokierował mnie  z kościoła w kierunku (w oddali) pustego parkingu lub pola namiotowego. Potem i pokazał gdzie rozbić namiot. W końcu ostatecznie kazał rozbić się z boku przy kościele na trawniku pod drzewami, gdyż uznał, że tak będzie bezpieczniej. Poinformował mnie, że jutro o godzinie 7 10 rozpocznie się msza święta. Bardzo się ucieszyłem. Gdy tylko zdążyłem się rozbić zaczął lekko siąpić deszcz. Dzisiaj byłem mocno zmęczony i postanowiłem się  wcześniej  położyć spać.


15  maj  (wtorek)    - Manopello- przed Vasto  94 km


W nocy nieźle lało. Rano nie chciało mi się wychodzić z namiotu. Na szczęście przestało padać. Nawet słońce zaczęło się przebijać przez chmury. Msza była o 7 10. Szkoda, że po włosku, a nie po polsku. Ważne, że przyjąłem Komunię Świętą. Po mszy zacząłem szybko składać namiot i pozostałe rzeczy, aby zdążyć przed ewentualnym deszczem. W trakcie składania namiotu podszedł do mnie inny Kapucyn niż wczoraj (starszy) i zaprosił mnie do siebie na kawę. Szybko poskładałem rzeczy, zapakowałem na rower i poszedłem z nim na dziedziniec jego klasztoru (od tyłu kościoła).
Zrobił mi w moim dużym półlitrowym  kubku przepyszną kawę i doniósł mleko, cukier i miodowe ciasto z budyniem i truskawkami (sporą porcję). Trochę musiałem mu poopowiadać o sobie. W międzyczasie zaszedł do nas miły zakrystianin. Potem się okazało, że jest Irakijczykiem i jest tu już 12 lat. Zainteresowała go moja flaga. Wiedział dużo o świętej Siostrze Faustynie i jej obrazie- „Jezu Ufam Tobie”. Więc mu go wyjąłem z Sakwy i był mocno zaskoczony, gdy mu powiedziałem, że go zawsze mam przy sobie na moich wszystkich pielgrzymkach rowerowych każdego roku. Po miłej pogawędce pożegnanie i dalej w drogę. Miałem długi i stromy zjazd aż tylko hamulce piszczały, za to było stosunkowo szybko. Lubię to...Potem kierunek nad morze, wzdłuż wschodniego  wybrzeża Włoch (Ripa Teatina). Okazało się, że jadąc na skrót i mając kiepska mapę popełniłem jakiś błąd, bo wpadłem w jakieś tereny górzyste. Zdarza się....niestety. Podjazdy miałem 10-13 stopni. Czułem, że dużo straciłem energii, momentami musiałem pchać. Przydało się moje trójnogie krzesełko. Tak ciągnęło się aż do 2-3 km przed Francavilla More. Niesamowite widoki Morza Adriatyckiego. Woda miała kolor szafirowy, podobnie jak kiedyś, gdy byłem rowerem nad Jeziorami Plitwickimi. Piękne, ale jeszcze puste plaże ogrodzone płotami z drucianej siatki i murkami. Uroku dodawało słońce. Zrobił się upał. Czułem spore zmęczenie, ale tak działają góry na mocno objuczonego rowerzystę. Widoki przypominały mi Grecję jak w 2010 roku jechałem na Ateny  do Ziemi Świętej. Widoki poprawiły mi nastrój na optymistyczny. Po drodze kupiłem w jednym sklepiku 2 Red-bule, dla poprawienia energetycznego organizmu. Jeden wypiłem jednym łykiem i po krótkim czasie złapałem wiatr w żagle. Zupełnie niepotrzebnie (późno) wypiłem drugi, nie zdając sobie sprawy z późniejszych konsekwencji,  gdy będę układał się do snu. To też około godziny 19 00 zacząłem się rozglądać za miejscem na rozbicie namiotu. Około 10-8 kilometrów przed Vasto zobaczyłem jakiś ogród oliwny przed jakimś domostwem i ogródkiem. Podjechałem bliżej furtki, zadzwoniłem i poprosiłem starszą właścicielkę o zgodę na rozbicie namiotu koło ich włości (w ogrodzie oliwnym). Oliwek jeszcze nie było, za wcześnie. Niestety, zaczęła kręcić, że to nie ich. Ale potem wyszedł właściciel i ten bez problemu się zgodził. Trochę pechowo, bo była tam sfora ujadających psów, które sukcesywnie seriami całą prawie noc szczekały i dawały się we znaki. Trochę się poodparzałem, bo było cały dzień bardzo gorąco. Tu nie miałem wody do mycia i w Manopello także, bo nocowałem bezpośrednio przy kościele. Nikt mi nie zaproponował prysznicu. Tak więc musiałem się zadowolić  sudokremem i poczułem dużą ulgę. Dopiero późno wieczorem dali mi butelkę wody do picia. I tak im bardzo dziękuję.


16  maj  (środa)    - przed Vasto- San Severo  104 km
               Po koszmarnie nieprzespanej nocy przez psy i bliskie sąsiedztwo głównej drogi, oraz red bule czułem się kiepsko. Juz o 6 30 zacząłem się powoli zwijać. W pewnym momencie, gdy dosuszałem namiot wyszła ty razem młoda gospodyni i zaproponowała mi kawę. Dałem jej mój półlitrowy i poprosiłem z mleczkiem i cukrem. Chciało mi się pić mimo, że w nocy sporo wypiłem wody (resztę w butelce miałem na drogę). Przysiadłem i z namaszczeniem w spokoju wypiłem ten wspaniały napój. Potem musiałem skorzystać z mojej saperki...jak kotek, za potrzebom, za drzewem, bo teren był raczej odkryty. Trzeba było być niezauważony, bo gospodarze nie wpadli na to, że czasem trzeba iść do WC. I to są uroki pielgrzyma rowerowego....niestety. Piszę o takich szczegółach, aby wszystko było jasne, jeśli ktoś wybierze się na wyprawę rowerową musi umieć sobie radzić w różnych warunkach i sytuacjach, czasem jest ciężko. Potem założyłem jak co dzień czyste majtki z pampersem, po nasmarowaniu rany sudokremem.
Po drodze, na trasie musiałem zatrzymać się na stacji benzynowej, aby opisać w dzienniczku ostatni dzień i przy okazji naładować telefon i akumulatorek do aparatu fotograficznego, nabrać wody i skorzystać z umywalki aby się wymyć. Oczywiście przesmarowałem po umyciu chore miejsce sudokremem, to bardzo ważne. Poczułem w chorym miejscu znaczną ulgę, z raną juz było znacznie lepiej. Pogoda zaczęła się psuć. Najpierw pojawiły się chmury, potem zerwał sie spory wiatr, no i zaczął padać drobny deszczyk. Droga była znośna, podjazdów nie za wiele, więc kilometry jakoś uciekały. Stosunkowo szybko udało się dojechać do San Severo. Nawet tego zupełnie nie odczułem, kiedy te kilometry pokonałem. W pewnym momencie zaczęło mocno lać. Wlazłem więc do jakiegoś baru zostawiając rower z tobołami przed nim, koło stacji benzynowej. W pewnym momencie było oberwanie chmury. Zamówiłem kawę, bo zrobiło się na dworze chłodno. Posiedziałem pół godziny. Dosiedli się jacyś miejscowi faceci jak się okazało w rozmowie -z Bośni. Oni pociągali piwko, jedno po drugim. Byli mili. Doradzili mi jakiś miejscowy tu hotel „Marino”. Sądząc po niebie wyglądało, że dziś już będzie cały czas lało. Powiedzieli, że będzie trochę problem z dotarciem tam, ponieważ droga jest trochę skąplikowana. To kilka kilometrów stąd. No i ruszyłem w tym deszczu. Jechałem trochę jakby na oślep, bo nie było tu żywej duszy aby podpytać. Przejechałem jakiś wiadukt i ślimacznicę potem na wprost i tak pokonałem około 5 kilometrów i nic, hotelu Marino nie zauważyłem. Lało niemiłosiernie, oberwanie chmury, peleryna za wiele nie pomagała. Byłem całkowicie przemoczony, do tego chłodno. Kiedy się skończy ten koszmar? W pewnym momencie spostrzegłem pod drzewem i parasolem, przy drodze  jakiegoś starszego człowieka. Podjechałem i spytałem. Kazał dalej jechać na wprost, w kierunku na hotel. I tak przejechałem jeszcze ze 4  kilometry i dotarłem na jakieś blokowisko. Postanowiłem zawrócić. Studzienki przydrożne nie nadążały odbierać spływającą po bokach wodę. Tworzyły się rozległe kałuże. W pewnym momencie mijający  mnie samochód zrobił mi niezłą „szprycę”, ale i tak byłem całkowicie przemoczony. Do tego wiał bardzo silny wiatr w twarz, który dodatkowo zrobił tą drogę koszmarną. W końcu po przejechaniu całej drogi z powrotem (aż do stacji benzynowej) postanowiłem jej pracownika dokładnie wypytać o drogę. Wreszcie znalazła się dobra dusza, która szczegółowo pokierowała mnie na miasteczko, gdzie był ten hotel. I dzięki niemu dotarłem we właściwe miejsce. Tu, okazało się, że hotel jest zamknięty i chyba nieczynny. Po chwili podbiegł do mnie facet, który się pojawił nie wiadomo skąd. Podpowiedział, że hotel jest zamknięty i pokieruje mnie do innego, lepszego hotelu i że to niedaleko. Swoją wiarygodność, widząc krzyż na kierownicy mojego roweru potwierdził obdarowując mnie zdjęciami figurki Matki Bożej z Medugoria i czerwonym winem mszalnym. Powiedział, że należy do jakiejś grupy modlitewnej czczącej Matkę Bożą z Medugoria. Oferował mi swoją pomoc w dostaniu się do tego hotelu w tej strasznej pogodzie. Powiedziałem mu, że z forsą u mnie raczej krucho. On jednak gdzieś zadzwonił i za chwilę był przy mnie drugi facet z pikapem. Szczerze mówiąc miałem juz całkowicie dość tej dzisiejszej podróży w tak fatalnej pogodzie. Zapakowaliśmy rower i tobołki do pikap  i ruszyliśmy  dalej do hotelu. Po drodze pomyślałem sobie, że to są chyba naganiacze, niedowierzając ich katolickiej pomocy. Okazało się, że to jest luksusowo wybudowany nowy hotel „Tenuta Inagro”, na jakimś odludziu ze 2 kilometry od drogi , którą poznałem, gdyż dziś ja wcześniej przemierzałem. Z drogi słabo ten hotel było widać. Potem pomogli mi rozładować pikap i dostarczyć bagaże do recepcji, a rower do jakiejś tu niewykończonej jeszcze przeszklonej altany. Zapiąłem mu na koło i ramę linkę na wszelki wypadek profilaktycznie. W tym momencie się pożegnali i odjechali. Tu byłem juz pewny, że z tym hotelem musieli mieć jakiś bliższy związek. W recepcji siedziała bardzo ładna i dystyngowana dziewczyna, która dala mi pokój na parterze kolo restauracji i to wcale nie tak tanio jak się spodziewałem. Chciała za dobę z kolacja i śniadaniem 50 euro. Udało mi się utargować 40 euro z jedzeniem. To spora budżetowa strata dla mnie, ale pogoda była tak straszna dzisiaj i jeszcze ta prawie wichura, że miałem wszystkiego juz dość i trzeba było zapłacić. Wszędzie tu było bardzo ładnie i nowocześnie, po prostu bajka. Najpierw rozwiesiłem swoje mokre rzeczy i przebrałem z sakwy suche. Skórę na dłoniach od strony wewnętrznej miałem aż białą od wody. Poprosiłem recepcjonistkę  o skorzystanie z internetu, było darmowe. Wysłałem trochę fotek i maili do Polski. Potem wziąłem prysznic, dzienniczek wspomnień i spać.


17  maj  (czwartek)    - San Severo- San Giovani Rotondo  32 km

Gdy tylko otworzyłem oczy z rana usłyszałem jak mocno zacinają  krople deszczu o parapet i do tego szalejąca wichura. Od razu wszystkiego się odechciało. Pomyślałem, co ja bym teraz miał za komfort w przemoczonym namiocie w kałużach wody. Od razu, w tym momencie pomyślałem, że te pieniądze na hotel mimo wszystko, awaryjnie, dobrze wydałem. Co teraz robić, bo niebo było takie same jak wczoraj. Czuło się chłód za oknem. Ale jednak taki gest aby tu dłużej, jeszcze jeden dzień zostać to ciężka finansowa sprawa. Pomyślałem, że ludzie na Sybirze mięli jeszcze gorzej co dnia i jakoś przeżyli. Żona mnie trochę podkręciła, że muszę jechać dalej do Ojca Pio. Więc wziąłem gorący prysznic aby się rozgrzać do walki z przeciwnością, no i kierunek -San Giovani Rotondo. Potem się spakowałem i jakoś ogarnąłem, bo nie ma rady trzeba jechać, choć psa by było żal wypuścić. Żona mówiła, że taki wiatr to na zmianę pogody i potem jak się okazało miała rację. To mnie trochę pocieszyła.
Wiatr kolo roweru w altance hulał, aż firanka fruwała, bo brak było jednej szyby. Gdy tylko po spakowaniu wyruszyłem wiatr z deszczem mną miotał. Dobrze, że jestem mocno obciążony to jakoś jadę i nie przewracam się. Peleryna tylko na mnie fyrtała. Stosunkowo szybko miałem  tego koszmaru serdecznie dosyć. Pierwsze 12 kilometrów na początku był stosunkowo prosty, gorzej było potem, bo zaczęły się góry. To droga na San Marco, bezustanny podjazd. Dalej jeszcze stromiej i do tego sporo zawijasów. Deszcz z wiatrem  jakby trochę zelżały. Pokonywałem ten podjazd spokojnie powoli, momentami byłem zmuszony pchać. Czasem, ale rzadko mijał mnie jakiś samochód ciężarowy lub osobowy. Krajobraz typowo górski, piękny. Gdy byłem już u góry do San Giovani zostało jeszcze około 6 kilometrów. Tam podjazdy były już coraz mniejsze. Po drodze zatrzymałem się w jakiejś przydrożnej knajpce z szafami do gier. Było tam trochę mężczyzn, którzy mi się przyglądali. Miałem swoja kawę, poprosiłem tylko o wrzątek.  Potem zaczęła się górska równina. Tereny mniej porośnięte i odkryte. Czułem, że to juz blisko. Pogoda zaczęła się poprawiać. Przestało prawie padać. W pewnym momencie w oddali spostrzegłem nowo wybudowany, wielki, z zielonym dachem kościół.

„San Giovanni Rotondo – miejscowość i gmina we Włoszech, w regionie Apulia, w prowincji Foggia.
Najnowsza historia San Giovanni Rotondo jest ściśle związana z historią klasztoru i Ojca Pio z Giovanni Rotondo postrzegane jest jako szeroko i równomiernie rozciągająca się miejscowość z czerwonymi dachami.
O San Giovanni Rotondo pewnie niewielu ludzi by usłyszało, gdyby tutaj właśnie nie trafił w 1916 roku młodziutki zakonnik kapucyński ojciec Pio da Pietrelcina – święty Kościoła Katolickiego, czczony i podziwiany na całym globie. Sto lat temu była to jedna z najbiedniejszych miejscowości południowych Włoch – kraina twardej ziemi, skał, zabiedzonych dzieci i wszędobylskich kóz. Nic do zwiedzania, nic do podziwiania. Dzisiaj – dzięki sławie świętego taumaturga – wyrosło na tym miejscu duże miasto z wielkim szpitalem, mnóstwem nowych hoteli, sklepów z pamiątkami i placówek gastronomicznych. Do tego miejsca można przyjechać tylko z trzech powodów: wiary, choroby lub… zwykłej ciekawości. Wiary, bo tutaj jest grób cudotwórcy Padre Pio – jak go dalej z prostotą nazywają Włosi; choroby, bo założony przez ojca Pio szpital „Casa del Sollievo” (Dom Wytchnienia w Cierpieniu) jest jednym z najlepszych ośrodków medycznych Włoch; ciekawości, bo… kto nie jest ciekawy jak to wszystko wygląda?
Do zwykłego zwiedzania niewiele pozostaje: muzeum pamiątek po Świętym, nowa bazylika zaprojektowana przez znanego włoskiego architekta Renzo Piano oraz monumentalna droga krzyżowa obok „starej” bazyliki, którą o. Pio nazwał dowcipnie pudełkiem zapałek”.

Po drodze, blisko San Giovani Rotondo widniały z boku drogi plakaty i bilbordy Ojca Pio. Żona Ewa przysłała mi rezerwację sms-em adres tańszego „Hotelu  Il Chierichetto”. Trochę musiałem go sie naszukać, no ale jakoś poszło. Trzeba było najpierw zjechać do podziemnego garażu piwnicznego z gospodarzem. Tam zostawiłem rower i wór, oraz dwie sakwy. Resztę bagaży zabrałem do swojego  pokoju, który miałem na I piętrze. Gospodarze przyjęli mnie miło. Poprałem parę rzeczy, posuszyłem mokre, potem podjadłem i herbata (poczęstunek do noclegu). Potem udałem się do kościoła, aby podziękować Bogu za  szczęśliwe dotarcie na to święte miejsce, w którym gospodarzem dla mnie jest święty-Ojciec PIO. Wybrałem się też do nowego, wielkiego kościoła, w którym w sarkofagu zamkniętym spoczywa święty. Szkoda, że nie mogłem Go zobaczyć jak był jeszcze do niedawna w szklanym sarkofagu. Wybrałem się do jego celi przy starym kościele, było tam po drodze sporo jego relikwii i zdjęć. Była też jego figura prawie naturalnych rozmiarów w szacie liturgicznej. W komnacie obok na dole widziałem figurę woskowa Jana Pawła II w szatach liturgicznych, w których odprawiał tu msze. Był bardzo naturalny. Wracając zrobiłem zakupy spożywcze. Kupiłem w sklepiku po drodze ulubioną suchą kiełbas Pietrelciny, który przybył tutaj 28 lipca 1916 roku. Od tamtego dnia, aż do 23 września 1968 roku, mieszkał tu nieprzerwanie aż do swojej śmierci.
Miasto San Giovanni Rotondo zostało lokowane w 1095 roku na miejscu dawnej osady z IV wieku p.n.e., której ślady są widoczne do dzisiaj. Są to między innymi groby i okrągłe baptysterium (współczesna nazwa miasta „Rotondo” [okrągły] pochodzi właśnie od niego), które pierwotnie było poświęcone kultowi Janusa, Boga o dwóch twarzach, a następnie zostało poświęcone Janowi Chrzcicielowi.
Położone w pięknej dolinie na wysokości prawie 600 m n.p.m., San ę z chili wyglądem przypominającą naszą „polską”. Za 1 sztukę płaciłem około 5 euro. Wieczór nastał szybko. Trochę sms-ów z domem, dzienniczek, prysznic i spać. Pogodę za oknem miałem dobrą.

18  maj  (piątek)    - San Giovani Rotondo  

Rano drobne śniadanko, jak dla chorego anemika, albo dla lalki (z ofert hotelu). Na godzinę 8 30 wybrałem się na mszę. Tym razem zabrałem ze sobą aparat fotograficzny. Jest tu co fotografować, to też sesja była bardzo obfita. W starym kościele (ołtarz, krzyż od stygmatów, relikwie typu szaty, bandaże, buty i inne, konfesjonały, mozaika, figura woskowa papieża Polaka i inne), na placu (gdzie są wodospady i 12 drzew oliwkowych symbolizujących 12 apostołów), no i oczywiście nowy kościół, dwu kondygnacyjny z relikwią Ojca Pio w sarkofagu. San Giovani Rotondo odwiedził kiedyś obecny papież Benedykt XVI. Są tu na scianie pamiątkowe zdjęcia. Plac przypominał ten w Fatimie,  gdzie kiedyś pojechałem z Gdyni rowerem, kilka lat temu.
„24 kwietnia 2008 roku w krypcie kościoła kapucynów w San Giovanni Rotondo zostały wystawione do publicznej czci relikwie św. Ojca Pio. Od tego dnia pielgrzymi mogli modlić się przy relikwiach ciała Ojca Pio, wystawionego w szklanym sarkofagu, w tym samym miejscu, w którym do czasu ekshumacji znajdował się grób świętego Kapucyna. Zakończenie wystawienia ciała Ojca Pio i uroczyste zamknięcie sarkofagu miało miejsce w nocy z 23 na 24 września 2009 roku. 24 września 2009 roku o godz. 16.00 ponownie otwarto kryptę dla pielgrzymów, jednak już bez możliwości oglądania ciała Ojca Pio, które zostało schowane w specjalnej trumnie, obłożonej srebrnymi płytami. Twarz Ojca Pio została pokryta silikonową maską. Decyzja ta podyktowana została pragnieniem, by ofiarować wiernym wygląd Świętego taki, jaki wszyscy znają i pamiętają - zachowany od zniszczenia przez upływający czas, ponieważ oblicze Ojca Pio, w 40 lat po jego śmierci, zachowało się w stopniu nadspodziewanie dobrym.
„Twarz Ojca Pio – wyjaśnił Nazzareno Gabrielli, biegły do spraw ekshumacji z dziedziny biochemii wikariatu rzymskiego - została odkryta w stanie prawie doskonałym. Zachowała jeszcze zasadnicze rysy i brodę. Wystarczyło wypełnić zagłębienia zewnętrzne, by móc pokazać ją publicznie”.
W San Giovanni Rotondo przez blisko 17 miesięcy do publicznej czci, były wystawione doczesne szczątki świętego, które to 24 września zostały znów złożone do grobu.
Ceremonia zamknięcia rozpoczęła się wczesnym rankiem modlitwą jutrzni. Wszystkim etapom liturgicznym i technicznym przewodniczył arcybiskup Manfredonii - Vieste - San Giovanni Rotondo, Michele Castoro.
19 kwietnia 2010 roku relikwie Ojca Pio zostały uroczyście przeniesione do nowego kościoła i spoczęły w podziemnej krypcie, w specjalnej kaplicy, której wystrój stanowią przepiękne mozaiki autorstwa ojca Marko Ivana Rupnika. Ciało Stygmatyka spoczywa w srebrnej, nieprzezroczystej trumnie, wewnątrz centralnego filara, który stanowi podstawę na której wspiera się cała konstrukcja kościoła. Relikwiarz można oglądać przez specjalny otwór we frontowej części filara, przypominający kształtem ranę w boku zmartwychwstałego Chrystusa, ukazującego się uczniom w Wieczerniku. Pielgrzymi mogą podchodzić blisko relikwii i dotykać ich, wkładając rękę przez ten symboliczny otwór.
Dowiedziałem się, że stygmaty stały się widzialne u Ojca Pio 20 września 1918 roku. Miało to miejsce w chórze zakonnym, gdzie Ojciec Pio klęczał samotnie przed krucyfiksem i odprawiał dziękczynienie po Mszy świętej. Podczas modlitwy ogarnęła go senność, której towarzyszyło poczucie głębokiego spokoju. Wówczas ujrzał przed sobą „tajemniczą postać”, którą wcześniej widział w podobnych okolicznościach 5 sierpnia tego samego roku (podczas transwerberacji), z tą różnicą, że tym razem jej ręce, stopy i bok ociekały krwią. Ojca Pio ogarnęło przerażenie. Wizja zniknęła, a zakonnik zauważył, że jego ręce nogi oraz bok zostały przebite i ociekają krwią.
Nie można zaklasyfikować tych ran jako zwykłe, powszechne rany, mające swe podłoże albo w chorobach zakaźnych, albo urazowych. Wniosek jest taki, iż rany te mają zupełnie odmienny proces gojenia niż inne rany. Jest zatem wykluczone, by etiologia ran Ojca Pio miała źródło naturalne. Czynnik, który wywołał takie rany, powinien być bez wątpienia poszukiwany wśród zjawisk nadprzyrodzonych. Fakt ten jest fenomenem, którego nie sposób wytłumaczyć jedynie za pomocą wiedzy ludzkiej”.
Tego dnia jeszcze raz wybrałem sie na medytację i modlitwę.


19  maj  (sobota)    - San Giovani Rotondo- Bari   
 

Ciężko mi się dzisiaj spało, chyba byłem pod wrażeniem miejsca i świętego, więc wstałem  i wybrałem się na godzinę 6 30 na mszę świętą do starego kościoła. Potem wróciłem do swojego pokoju. Po hotelowym śniadaniu i tradycyjnej kawce poprosiłem właścicielkę, aby pozwoliła mi zostać trochę dłużej na pokoju , do godziny 13. Miałem więc czas spokojnie się popakować i powtórnie wyjść do kościoła na pożegnanie porozmawiać z Panem. Rower z bagażami zostawiłem w garażu, a ja z aparatem udałem sie powtórnie do kościoła.
Osobiście odczułem, że Ojciec Pio zrobił mi na koniec miłą niespodziankę. Przy wyjściu z kościoła, na przeciw jego okna, w którym zawsze się ukazywał pielgrzymom, koło sławnego jego drzewka oliwnego spotkałem polską grupę z polskim kapucynem na czele. Oprowadzał on właśnie pielgrzymów z Polski. Okazało się w trakcie omawiania i komentarzy kapucyna, że on tu od kilku lat stacjonuje i oprowadza Polaków. Bardzo ciekawie opowiadał o Ojcu Pio, a także kościoła, klasztoru, muzeum i samym Rotondo. Dobrze tym razem, że zabrałem swój aparat fotograficzny. Mimo, że dzień wczesnej robiłem tu fotki, to okazało się, że opowieści zakonnika dały natchnienie na wszystko to co do tej pory zrobiłem, czy też pominąłem. Chodzi mi głównie np. o krzyż od stygmatów, niektóre relikwie, o których nie wiedziałem, że są relikwiami. Przykładem może być zegar w celi, czy drzwi od szafy na których położyli Ojca Pio zaraz po śmierci, nadając mu właściwa postawę pośmiertną (bo zmarł  siedząc w swoim foteliku) czy też relikwie z włosów, czy bandaży. Były jeszcze pełne pułki listów do świętego i w związku z tym ciekawe opowieści. Na przykład, że gdy dostawał dziennie około 100, czasem więcej listów. Pewnego razu ze sterty wyjął jeden i bez otwierania wyrzucił do kosza, a potem wyszedł. Wówczas jeden ze współbraci go wyjął, otworzył  i przeczytał: „ojcze Pio ja się zabiję, jeśli mi nie podasz cyfr na główną wygraną w totolotka”. Dużo jeszcze było takich ciekawostek jak „normalna” temperatura ciała świętego, czy stygmaty, to, że był w dwóch miejscach w jednym momencie, znał grzechy spowiedników, spowiadał w bardzo wielu językach(mówił, że ich aniołowie mu wszystko tłumaczą, oraz z tym związane perypetie, jego humor  i inne. Wymowna jego cela, gdzie żył  50 lat  i umarł, z zachowanymi oryginalnymi akcesoriami (relikwiami typu figurka Matki Bożej, różaniec, rękawiczki, krzesło wiklinowe, stolik, szafka, chusteczka biała, a nawet muchozol). Odwiedziliśmy także  nowy kościół, ale już tu musiałem się urwać, mimo tak ciekawych opowieści kapucyna. Ciekawostką jest to, że w nowym kościele są wielkie, monumentalne nośne przęsła, które skupiają się i opierają w miejscu gdzie spoczywa święty-Ojciec Pio. Symbolizuje to, że jest On „ Skałą Kościoła”. To bardzo wymowne i refleksyjne....
Czas było iść do hotelowego garażu po rower z bagażami. Potem czekała mnie podróż autobusem do Bari, aby stamtąd popłynąć promem do Dubrownika. Jazda autobusem przyczyniła się do tego, że zdążyłem w Bari na prom  do Dubrownika, który tu pływa raz na kilka dni. A więc oszczędziłem kilka dni urlopu. Będzie więc więcej czasu na zwiedzanie w mojej dalszej podróży, w ciekawych przemierzanych miejscowościach. Odprawa w Bari była na godzinę 20 00, a zajechałem na 17 z minutami. Miałem sporo wolnego czasu, bo odprawa na 20 00. Czas na kawę, lody i inne dostępne atrakcje. Jednak do bazy promowej z punktu przystanku mojego końcowego było kilka kilometrów i trzeba było to znaleźć. Trzeba było trochę popytać ludzi, bo nie było za łatwo. Najpierw oczekiwać do kas (były jeszcze zamknięte do godziny 18 00) 2 godziny i potem 2 i pół kilometra do oczekującego wyjścia w morze promu. W sumie czekania było około 2-godziny  na Placu Viktorii do odprawy, a potem jeszcze ponad pół godziny na wejście na prom. Tu przy portowej restauracji poznałem rowerzystę z Niemiec- Manfreda. Potem przez spory czas trzymaliśmy się razem, także na  promie. Uznałem, że dobrze, po dłuższej samotności pobyć choć trochę z kimś, z chwilowym towarzyszem podróży, tak jak to było podobnie w drodze w drodze z Grenoble przez Vizille był Pier. Pogoda była słoneczna i do tego ciepło. Poczułem się jakby lepiej, bezpieczniej, w lepszym nastroju, nawzajem dodawaliśmy sobie otuchy.

„Bari – miasto i gmina w południowych Włoszech, położone nad Adriatykiem. Bari jest stolicą prowincji Bari i regionu Apulia.Bari jest największym miastem nad Adriatykiem, ważnym ośrodkiem przemysłowym, handlowym i kulturalnym Włoch południowych. Duży port wojenny, handlowy i pasażerski utrzymuje połączenia promowe z miastami Czarnogóry, Chorwacji i Grecji. Rozwinięty przemysł stoczniowy i spożywczy (m.in. tradycyjne gałęzie – wytwórnie makaronów i win). Wielka rafineria ropy naftowej. Oprócz tego duże zakłady przemysłu maszynowego, samochodowego, cementowego, włókienniczego i stalowego. Port lotniczy Bari-Palese (BRI) utrzymuje stałe połączenia lotnicze lokalne i międzynarodowe.  W starożytności Bari było małą rzymską osadą, znaną pod nazwą Barium. Było ważnym portem morskim Św. Mikołaj”. od 180 p.n.e., a także ośrodkiem handlowym i strategicznym. W 1984 w bazylice Św. Mikołaj modlił się Jan Paweł II.
Z bazyliką Św. Mikołaja spleciony jest ważny fragment dziejów Polski. W kościele tym znajduje się nagrobek z 1593 królowej Polski Bony, pochodzącej z panującej w Mediolanie dynastii Sforzów – żony Zygmunta Starego i matki Zygmunta Augusta.  ufundowane przez jej córkę, królową Annę Jagiellonkę, umieszczono za ołtarzem głównego Mauzoleumym świątyni. Sarkofag zdobi rzeźba przedstawiająca klęczącą Bonę w schyłkowych latach jej życia. Obok polskiej królowej stoją patroni Polski i Bari – św. Stanisław „.

Trochę sobie z Manfredem pogadaliśmy, opowiadaliśmy wzajemnie o swoich podróżach rowerem. Trochę mnie drażniło to, że palił papierosy odpalając prawie jednego od drugiego, aż w pewnym momencie zabrakło mu i latał szukając sklepu, aby zrobić zapas. Czasami w takich rowerowych podróżach ma się stres związany na przykład z brakiem noclegu, zmęczeniem itd. Być może i Manfred w tym momencie  odreagowywał paląc. Na moje pytanie dotyczące palenia odpowiedział, że pali tylko na postojach. Jak się okazało jechał z Munchen-Monachium. Jego  rower to 26 calowy góral z 11-oma biegami w piaście (ja 27 ) i bardzo grubymi oponami, z bieżnikiem na błota. Wiem z doświadczenia, że na takim bieżniku i grubych oponach ciężej się jeździ. Bagażu miał jednak zdecydowanie  mniej ode mnie. Na moje toboły patrzał z podziwem i jakby współczuciem.
W pewnym momencie dołączył do nas zagadując motocyklista  w czarnej skórze. Okazało się, że trasę podobnie jak Manfred pokonuje z Niemiec tyle, że na motorze. Był bardzo miły i sympatyczny, fajnie się nam rozmawiało. Był  trochę innym typem podróżnika, motocyklistą. W pobliżu kręciła się też grupa trzech starszych małżeństw (w wieku 50+) także na motocyklach.  Fajnie to wyglądało. Jeździli parami konkretnie obładowani bagażami, z namiotami jak się okazało w rozmowie. Jedna para miała przyczepkę bagażową. Motocykle były konkretne. Ubrani wszyscy byli w skórzane i nie tylko kombinezony z wysokimi z cekinami butami. To fajne jak ludzie tak aktywnie spędzają urlopy.
Bilet w kasie wyniósł mnie 52 euro (na pokładzie). Oni kupili miejsca siedzące, trochę droższe o ok 10 euro. Potem okazało się, że byłem jedynym pasażerem z biletem na pokładzie. Po oczekiwaniu, podjeździe do promu na rowerach oraz odprawie znaleźliśmy się na kar deku  statku Jadrolinii. Tu przymocowaliśmy rowery linką do szotu, czyli bocznej ściany. Z motocyklami było podobnie. W moim przypadku trzeba było jednak zabrać z bagażu śpiwór, karimatę i torbę z mapnikiem i dokumentami chcąc w nocy nie zmarznąć i się jakoś przespać. O tym przypomniała mi moja żona za w czasu, abym nie zapomniał. Miałem już doświadczenie z wcześniejszej podróży promem do Patras w Grecji, że jak dobrze wykorzystam nadarzającą się okazję to będę miał lepiej od siedzących. Kruczek polega tylko na tym, że nie w sezonie jest szansa zejść bliżej północy z pokładu do restauracji, tam się dobrze zamaskować z karimatą i śpiworem i przekimać w ciepełku. Gorzej jest w sezonie gdy jest pełno ludzi.
Z kar deku udaliśmy się na górę, ja na 5  piętro. Tam, na pokładzie były świeżo pomalowane lakierem bezbarwnym ławki. Jeszcze nie całkiem doschnięte. Przekonałem się na własnym siedzeniu. Wybrałem więc drugą, suchszą ławkę. Niebawem, szybko zrobił się mrok. Mój kolega Manfred i motocyklista byli w tym czasie wewnątrz, w pomieszczeniu z fotelami. Co jakiś czas wychodzili tylko na pokład, aby zapalić papierosa (palił tylko Manfred) i podziwiać uroki pięknego, oświetlonego portu w Bari. Zrobiłem piękne zdjęcia. Prom miał jednak opóźnienie. Zamiast odpłynąć o godzinie 22 odbił o 23 00. Na pokładzie robiło się coraz zimniej. Potem dłuższy chłód stał się nie do zniesienia. Postanowiłem zejść niżej do baru. Tam zamówiłem sobie gorącą herbatę, a potem fantę. Przy okrągłych stoliczkach ludzie z bagażami pozajmowali sobie miejsca, aby tak przeczekać może noc. Zapytałem barmana, czy bliżej po północy nie będzie problemu z rozłożeniem karimaty i śpiwora gdzieś na podłodze w rogu. Uśmiechnął się i przyjaźnie skinął. Ucieszyłem się, że noc już mam zapewnioną. Potem poszedłem schodami niżej, a tam była wygodna i przestronna restauracja, z czerwonym wystrojem tapicerek foteli i ścian. Bar bliżej środka sali. Upatrzyłem sobie na uboczu stolik z fotelami. Rozłożyłem w pobliżu obok fotela tobołki. Potem poszedłem się rozejrzeć. Okazało się, że koczujących na fotelach i w ich okolicach jest już kilku młodych pasażerów. Wróciłem do swoich rzeczy i w końcu po godzinie 22 30 sam cichaczem postanowiłem zrobić sobie spanie w ukryciu stolika i foteli.


20  maj  (niedziela)    - Bari-(noc) Dubrownik


Podróż nocą w śpiworze trwała do 6 rano, potem drobna toaleta i spakowanie legowiska. Zauważyłem, że takich jak ja było więcej. Musieli przybyć z miejsc siedzących, aby się „wyciągnąć” gdy już spałem. Nocą nie było źle, choć czasem budziłem się spoglądając na torbę z dokumentami. Było tu za gorąco. Mogło być jedynie trochę ciszej. Jednak ogólnie nie mogłem narzekać. Rano byliśmy już blisko Dubrownika. Wybrałem się potem do baru na cappuccino, aby poczuć wzmocnienie jednak od pewnego zmęczenia.  Poranek, gdy wyszedłem na pokład był piękny, słońce odbijało się w drobnych falach szafirowego morza adriatyckiego. Czym bliżej Dubrownika tym więcej widocznych małych wysepek. Było co fotografować. Prom pozastawiał za sobą wspaniałą spienioną wodę, czyli tzw. kilwater. Przez moment widziałem się z moimi kolegami. Manfred jak zwykle z papierosem, żal mi go z tego powodu. Podziwiałem wreszcie w całej krasie widok pięknego poru Dubrownik, w którym kiedyś Jan Paweł II odprawił wspaniałą i pamiętną mszę świętą. Wreszcie dobiliśmy i nie śpiesząc się jako jeden z ostatnich odpiąłem na kar deku swój rower. Wyjechałem majestatycznie na keję do odprawy paszportowej. Okazało się, że jeszcze trwa tu spora kolejka do odprawy (do okienek). Ja ustawiłem się za tirami. W pewnym momencie podszedł do mnie facet ze straży granicznej i poprosił paszport. Potem, po sprawdzeniu kazał od razu wyjeżdżać. Ucieszyło mnie to, bo oszczędziłem sobie nudnego czekania na odprawę.

Dubrownik jest głównym ośrodkiem turystycznym Dalmacji i przemysł turystyczny jest podstawą gospodarczą tego regionu, chociaż niedawna wojna tocząca się na Bałkanach spowodowała kryzys w tej dziedzinie.
„W mieście znajduje się ważny port handlowy i pasażerski (np. połączenie promowe z Bari we Włoszech. Na pobliskiej rzece zbudowano elektrownię
stare miasto Dubrownika zostało wpisane na listę dziedzictwa kulturalnego UNESCO (główna ulica Stradun lub Placa);
dawny układ urbanistyczny miasta z murami miejskimi budowanymi od XIII do XVII wieku na potrzeby obrony i ochrony (do 25 m wysokości i do 6 m szerokości);
ponad 20 bastionów i baszt z X-XV wieku (np. baszta Minčeta);
pałac Rektorów (XV wiek) – siedziba władz i rektora Republiki Dubrownickiej pochodząca z XV wieku, obecnie muzeum;
pałac Sponza (XIV-XV wiek) – Archiwum Dubrownickie;
odwach z wieżą zegarową (1480);
gotycki klasztor Franciszkanów (XIV wiek);
gotycki klasztor Klarysek (XIV wiek);
najstarsza apteka w Europie (od 1317);
gotycki klasztor Dominikanów (XIV-XV wiek);
renesansowy kościół św. Zbawiciela (1520);
barokowy kościół św. Błażeja – zbudowany na miejscu romańskiego kościoła, który przetrwał wielkie trzęsienie ziemi w 1667, ale został zniszczony podczas pożaru w 1706 roku. Nowy barokowy kościół zbudowany został w latach 1706-1715. Na głównym ołtarzu znajduje się rzeźba św. Błażeja dzieła dubrownickiego majstra z XV wieku. W rękach trzyma makietę miasta sprzed trzęsienia ziemi w 1667 roku;
Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Dubrowniku (1671-1713);
kościół Jezuitów (1699-1725);
Wielka i Mała Studnia Onofria – zabytkowe studnie o okrągłym kształcie zbudowane w latach 1438-1444 przez neapolitańskiego architekta Onofria della Cava, jednocześnie mogą służyć za zbiornik na wodę. Na większej fontannie woda płynie z 16 zamaskowanych figur;
Kolumna Rolanda – kamienna prezentacja legendarnego rycerza Rolanda. Służyło jako miejsce, przy którym gońcy czytali ogłoszenia. Przez długi czas był jedynym świeckim pomnikiem w mieście;
ruiny klasztoru benedyktynów oraz francuska twierdza Fort Royal na wyspie Lokrum „
Dubrovnik, został założony 1300 lat temu przez greckich uciekinierów z wyspy Epidaurus. W średniowieczu odgrywał dużą rolę w handlu morskim, konkurując z samą Wenecją. Posiadał status miasta-państwa, podobnie jak polski Gdańsk. Miasto pozostało niepodległą republiką kupców i żeglarzy, aż do inwazji Napoleona w 1806 r. Podobnie jak Wenecja, Dubrownik żyje głównie z turystyki. Stari Grad, znakomicie zachowane stare miasto, jest unikalne ze względu na wykładane marmurem place, strome, brukowane uliczki, wysokie domy, klasztory, kościoły, pałace, fontanny i muzea. Wszystkie budynki zostały zbudowane z takiego samego, jasnego kamienia. Znakomicie zachowane w całości mury miejskie odgradzają miasto od ruchu kołowego w zatoce. Położenie geograficzne miasta, na południu, pomiędzy Splitem a Albanią sprawia, że jest tam przyjemny klimat i bogata flora.

Dla tych, którzy obserwowali zniszczenie Dubrownika w telewizji pod koniec 1991 r. chcę podkreślić, że miasto jest nadal tak piękne, chociaż na wielu starych budynkach z kamienia widać ślady po kulach. Przypominają one o ostrzeliwaniu miasta przez marynarkę, atakach artylerii i zrzucaniu bomb zapalających w czasie trwającego 8 miesięcy oblężenia, przeprowadzonego przez armię federalną od X 1991 do V 1992 r. Kolejka linowa na górę Srd została zniszczona.
Brutalny atak na miasto, uznane za zabytek światowego dziedzictwa kultury przez UNESCO z pewnością stanowi jedno z najbardziej mrocznych wydarzeń tej wojny.

Większość zniszczeń w Dubrowniku zdołano już na szczęście naprawić. Eksperci z UNESCO zwracali uwagę, by zabytkowe budynki odbudowywano wykorzystując tradycyjne techniki i kamień z pobliskiej Korćuli.

Przystań promów Jadrolinija i dworzec autobusowy znajdują się w Gruzu, kilka kilometrów na północny zachód od starego miasta. Autobusy miejskie często odjeżdżają do centrum miasta. Kemping i większość luksusowych hoteli dla turystów znajduje się na półwyspie Lapad, na zachód od dworca autobusowego.
Punktem, skąd najlepiej rozpocząć zwiedzanie, jest Brama Słupów. Płaca, piękna promenada, rozciąga się od wieży zegarowej do drugiego końca miasta. Zaraz za Bramą Słupów znajduje się wielka fontanna Onofrio (z 1438 r.), a dalej klasztor Franciszkanów. Przed wieżą zegarową, po wschodniej stronie placu, stoi kolumna Orlando (z 1419 r.) - ulubione miejsce spotkań mieszkańców miasta. Po przeciwnej stronie placu leży pałac Sponza z XVI w. oraz kościół św. Błażeja, piękna budowla w stylu włoskiego baroku.
Na końcu szerokiej ulicy, za kościołem św. Błażeja znajduje się katedra oraz gotycki pałac Rektorów, leżący pomiędzy obydwoma kościołami. Obecnie mieści się tu muzeum, w którym można oglądać meble, malarstwo barokowe oraz wystawy historyczne. Według tradycji i wybrany rektor nie mógł opuścić budynku bez pozwolenia Senatu przez okres jednego miesiąca sprawowania urzędu. Wąska uliczka naprzeciwko pałacu prowadzi do Gundulićeva Poijana, tętniącego życiem porannego targu. Schody na południowym krańcu placu wiodą do imponującego klasztoru Jezuitów.
Po powrocie do katedry można dojść wąską uliczką do akwarium, mieszczącego się w fortecy św. Jana. Ciemne wejście w murach miejskich, za akwarium prowadzi do Muzeum Morskiego.

Szczególnie polecam spacer wokół murów miejskich. Zbudowane pomiędzy XIII a XVIw, zachowane w prawie idealnym stanie są najpiękniejszymi murami tego typu na całym świecie. Dubrownik słusznie jest z nich dumny. Kamienne mury, otaczające całe miasto mają ponad 2 km długości i są wysokie na 25m.W murach znajdują się dwie okrągłe wieże, 14 kwadratowych, dwie fortyfikacje w rogach i wielka forteca. Widoki na miasto i morze rozciągające się z tych fortyfikacji są tak piękne, że warto uczynić z tego spaceru ważny element programu zwiedzania.

Gdziekolwiek nie pójdziesz, na pewno zauważysz wielki klasztor Dominikanów, stojący w północno-wschodnim rogu miasta. Ze wszystkich muzeów poświęconych sztuce sakralnej w Dubrowniku muzeum mieszczące się w tym klasztorze jest największe i najciekawsze.

W Dubrowniku znajduje się wiele innych ciekawych zabytków, takich jak niepozorna synagoga przy ulica Źudioska 5, niedaleko wieży. Na przechadzkę najbardziej nadają się najwyżej położone ulice starego miasta, w pobliżu północnej i południowej części muru.
Plaże Najbliżej starego miasta jest plaża, położona zaraz za pochodzącym z XVII w. Lazareti, za bramą Pioće.

Niebywałą atrakcją jest przepłynięcie promem, na wyspę Lokrum, gdzie po wschodniej stronie znajduje się park narodowy i skalista plaża dla naturystów (FKK), a także ogród botaniczny i ruiny średniowiecznego klasztoru Benedyktynów.
Odziłem z portu
Z Dubrownika można pojechać na jednodniową wycieczkę do miejscowości wypoczynkowej Cavtat, na południowy wschód od miasta. Podobnie jak Dubrownik, Cavtat został założony przez Greków, przybyłych z Epidaurus. W miasteczku jest kilka kościołów, muzeów i zabytków historycznych, a także plaże. Nie przegap kaplicy upamiętniającej rodzinę Racic, dzieło Ivana Meśtrovicia.

Największą imprezą kulturalną jest Letni Festiwal w Dubrowniku, który trwa od poł. VII do poł. VIII, odbywa się wtedy ponad 100 przedstawień na różnych scenach miasta.

Gdy już wyjeżdżałem z portu promowego podbiegła do mnie jakaś Chorwatka. Zaproponowała mi tani i dobry nocleg za 18 euro, ale ja już miałem zrobioną przez żonę rezerwację tylko tyle, że droższą. Postanowiłem zrezygnować z droższej i pojechać za pani samochodem do jej stancji. To było ze 3 kilometry. Musiałem nieźle dawać, bo było sporo pod górę. W końcu dotarliśmy na miejsce i mogłem zobaczyć naocznie co mi pani oferuje. Trochę było skromnie, ale mi to nie przeszkadzało. Postanowiłem tu zostać. Otrzymałem od żony wiadomość, że nie mogę z tamtej rezerwacji zrezygnować, bo inaczej będą finansowe roszczenia (moje dane z paszportu mieli). Przykro mi było, że kobiecie głowę zawróciłem, ale na szczęście nie kazała się tym martwić i nawet zrobiła mi kawę. Podziękowałem jej i ruszyłem z powrotem w innym kierunku, bliżej portu. W pewnym momencie zaczął się wręcz koszmar ze znalezieniem ulicy z adresu rezerwacji. Po drodze jakiś starszy facet (chyba naganiacz) chciał mi pomóc w znalezieniu taniego hotelu. Nawet dał mi szczegółową mapkę Dubrownika mówiąc, że jest czcicielem Matki Bożej z Medjugorie. Podobnie jak ten kiedyś koło hotelu koło San Marco nakierował na drogi dla mnie hotel. Miałem trochę co do niego i jego intencji troszkę wątpliwości, no ale jakoś trochę mnie nakierował chociaż na odpowiedni kierunek w Dubrowniku. Jestem mu jednak bardzo wdzięczny. Gdy już wydawało się w/g mapy i ludzi, że jestem prawie na miejscu kręciłem się w te i z powrotem kilka razy (teren z wzniesieniami). Trwało to około godziny. Nieźle się spociłem, bo było tego dnia bardzo gorąco. W ostateczności okazało się, ze ulica jakiej szukałem to nic innego jak wąskie schody w górę jako boczna od innej ulicy. Udało mi się znaleźć numer pensjonatu pod niniejszym adresem bez większych problemów, a tam to już było normalnie. Gospodyni pomogła mi przynieść część bagaży i potem poczęstowała mnie kawą i do tego były smaczne figi i orzeszki w panierce. Byłem spocony, więc pierwsze co zrobiłem to prysznic i drobne pranko. Potem trochę się zdrzemnąłem w miłym chłodzie pokoju. Szybko pozbierałem siły i się zregenerowałem. Potem wybrałem się na miasto, na małe zwiedzanie. Wybrałem się rowerem, zgodnie z zaleceniami żony na stare miasto. Po drodze mijałem bary i restauracje pod parasolami. Ale trzeba mieć za co, a ja muszę jednak finanse przewidywać, na przyszłe ewentualności. Mogłem sobie pozwolić na smaczne lody i to kilka porcji. Same rejsiki po porcie to dla mnie za duży wydatek i nie stanowi aż takiej atrakcji, bo mieszkam w Gdyni od urodzenia, a to miasto portowe. Niemal całe życie miałem i mam do czynienia z portem.
A co do samej starówki to po prostu bajka, zgodnie z wcześniejszym opisem Dubrownika. Trochę przypomniał mi się Mostar, okolice sławnego mostu, gdy byłem tam rowerem  wcześniej w 2010 roku i wcześniej gdy jechałem do Bośni (Medjugorie).Tu chcą aby płacić w kunach, ale za 2 dni wyjeżdżam, więc nie będę wymieniał waluty euro. Dobrze, że na starówce jest możliwość płacić w euro. Muszę mieć wyliczone euro na nocleg, bo gospodyni wydała by mi w kunach, a po co ? Wolę euro. Oczywiście była sesja zdjęciowa koniecznie. Po powrocie gospodyni wiedząc, że mnie interesuje pogoda, poinformowała mnie, że dziś wieczorem i jutro do południa ma padać. Ta wiadomość nie jest  dla mnie optymistyczna, bo jutro z rana planowałem startować do Medjugorie. Poprosiłem emsem, aby się upewnić moją  żonę oraz kolegę Piotra Łukucia (także rowerzystę pielgrzyma do Matki Bożej Częstochowskiej) z Polski, aby  sprawdzili u siebie w internecie pogodę dla mnie. Zawsze to inne źródło informacji niż tu. Piotr już wcześniej na trasie wysyłał nie raz dla mnie informacje pogody w danym regionie, a także pokrzepiał przysłanym Bożym Słowem na mojej drodze, także i w innych, wcześniejszych moich pielgrzymkach.
Mój rower ma tu miejsce pod gołym niebem, blisko furtki wyjściowej, pod drzewkiem. Na noc zabezpieczyłem go spiętą do koła linką i jego plandeką koloru zielonego, jak wcześniej pisałem. O swój rower trzeba dbać, bo to dla mnie chyba coś więcej niż rower, to towarzysz podróży. Bez niego w obecnej sytuacji to by było raczej ciężko.
Dzisiaj planowałem wcześniej pójść spać, bo w obecnej chwili zupełnie nie chciało  mi się pakować, tym bardziej, że moje poprane rzeczy jeszcze nie wyschły. Jutro rano więc się spakuję.
Ponieważ dziś w nocy ma lać i jutro do południa według prognozy, więc poprosiłem na wszelki wypadek właścicielkę pensjonatu, aby ewentualnie jutro do południa pozwoliła mi tu zostać i przeczekać deszcz. Bez problemu się zgodziła, bo nie miała wielu klientów, a sezon dopiero się zacznie. Pomodliłem się do Ojca Pio o dobra pogodę do pielgrzymowania, potem prysznic, wspomnienia i spać. Jutro mnie czeka ponad 130 kilometrów i to teren różny.



21  maj  (poniedziałek)    - Dubrownik- Medjugorie  134 kilometrów
(Chorwacja-Bośnia i Hercegowina)

Od samego rana rozpocząłem dzień  6 15, po obowiązkowej toalecie od pakowania. W nocy mocno padało. Teraz za oknem padał dość intensywnie deszcz, co nie zachęcało do podróży, tym bardziej, że idąc do pokoju socjalnego przez podwórko czułem chłód. Zrobiłem sobie w moim półlitrowym kubku (wojskowym) dobrą kawę chorwacką, która tu była do dyspozycji. Słowem pogoda nie nastrajała za dobrze. Na szczęście po wkrótce jakby deszcz zelżył. Napełniło to mnie jakby optymizmem. Wybrałem się na podwórko odkryć z plandeki rower i pozbierać resztę moich wypranych rzeczy z zadaszonej, podwórkowej linki. Wszystko na szczęście wyschło i nadaje się do spakowania. Takie drobiazgi są ważnym elementem w dla mnie jako podróżującego rowerzysty, gdyż stanową  czynnik niejako pokonywania napotkanych często nieprzewidywalnych przeciwności. Przykładowo nie zawsze nadarza się okazja np. wyprać, wysuszyć bieliznę czy też   mokry namiot. Inaczej przywiąże do tego wagę autokarowy podróżny, czy ten co leci samolotem, nocuje wyłącznie w hotelach, a inaczej ja bez szczegółowych planów podróży. Każdego dnia  nie mam dokładnie zaplanowanego, nie zawsze wiem gdzie będę nocował, jak będzie wyglądał i skąd będzie mój posiłek, czy będę miał miejsce na rozbicie namiotu. Te wszystkie sprawy bez szczegółowych planów jednak trochę stresują, szczególnie noclegi, choć mam juz w tym wszystkim spore doświadczenie. Trauma kiedyś, parę podróży temu była dużo większa niż teraz.
Kiedyś ktoś czytając moje wspomnienia z wypraw napisał mi w komentarzach, że czasem piszę o szczegółach.  Inny, tym razem rowerzysta napisał, że fajnie, że wspominam szczegóły, bo wiele z nich pomoże mu w swojej przyszłej wyprawie rowerowej.
I tak zniosłem z piętra  moje wszystkie bagaże pod furtkę. Potem musiałem je wraz z rowerem (za furtką) znieść około 50 schodów w dół, na ulicę, aby następnie całość przygotować do drogi. Z tego miejsca było stromo pod górę. Ale tego dnia czułem dużą siłę w nogach. Szło mi dobrze. Potem , przemierzając kilka kilometrów robiłem pamiątkowe fotki, szczególnie koło bazy promowej. Stał tam wysoki statek, może to był prom o nazwie, wielkości i wyglądzie podobnym do sławnego statku „Costa Concordia”. (momentami trochę pod górę) kierowałem się przez niemal cały Dubrownik, potem spory podjazd serpentynami na wielki most. Przestało jakby padać. Pogoda się poprawiła. Uwieczniłem aparatem piękny widok z mostu. Nie zapomnę nigdy pięknego i ciekawego Dubrownika. Każdemu bym polecił  odwiedzić  to wydatkowe miasto. Gdy  minąłem most byłem już za miastem. Zrobiło się spokojnie i teren wydawał się w miarę płaski, może z lekkim podjazdem momentami. Widoki to po prawej góry, po lewej morze i przepaście. Typowy krajobraz chorwacki. Po przebyciu około 30 kilometrów droga jakby zaczęła odbiegać od morza w głąb lądu, zaczęły się spore i długie, męczące podjazdy. Do tego słońce zaczęło mocno prażyć i temperatura poszła sporo w górę, było chyba około 30-35 stopni. W pewnym momencie minąłem dwóch autostopowiczów z flagami kanadyjskimi,  kobieta i mężczyzna. I tak pokonałem następne 25 kilometrów, gdy stanąłem przy jakimś przydrożnym sklepiku, przy którym była ławka. Właścicielka zrobiła mi „sandwich” składający się ze sporej bułki przełożonej grubo żółtym serem i szynką. Do tego kupiłem karton soku morelowego. Za całość zapłaciłem 8 euro. Trochę drogo, ale potraktowałem to jako już obiad. Uznałem, że tu w górach trzeba się wzmocnić, a żołądka się nie da oszukać kiepskim, małokalorycznym jedzeniem. Potem na trasie dopadł mnie na szosówce z cienkimi oponkami jakiś szczupły i młody Kanadyjczyk. Miał z tyłu tylko dwie sakwy, ale za to wypasiony „portfel”.Trochę sobie z nim pogadałem (o trasie wyprawy jego-(on z Monachium rowerem) i mojej). On o namiocie nie chciał słyszeć. Potem na przodzie mi zginął z oczu. Dorwałem go za jakieś 15 kilometrów na bocznym parkingu przy sklepie z pamiątkami i ciastkami (napojów, ani wody tu nie mieli), na które nie miałem zupełnie ochoty. Chciało mi się pić, ale jeszcze trochę schłodzonego soku miałem w termosie. On tam jeszcze został, a ja pojechałem dalej. Gdy pokonałem juz od startu około 80 kilometrów poczułem lekki kryzys. Ale u mnie tak jest, że mały odpoczynek i juz mam siły zregenerowane. I tak jakoś się do kaleczyłem do granicy bośniackiej. Potem jadąc dalej za kilka kilometrów była znowuż granica chorwacka, by za około 10-15 kilometrów dotrzeć do granicy bośniackiej. Potem kierunek  Metković i dalej pod górę na Plocie. I jadąc mocno na ślimakowej trasie z ostrymi zakrętami mocno pod górę dotarłem na wysokie wzniesienie kilka kilometrów przed Medjugorie. Dalej droga już prowadziła bardziej po płaskim. Przez moment z krzaków wyskoczył jakiś kundel i mnie obszczekiwał. Poczęstowałem go pieprzówką i dał mi spokój. Dalej trochę z góry aż do samego Medjugorie. Tu to juz jakbym był w domu. I tak spokojnie podążałem aż do samego kościoła, a u napotkanych ludzi wzbudzałem zaciekawienie, bo zdradzały mnie sakwy i flaga. Przed kościołem obowiązkowo sesja zdjęciowa. Podchodzili do mnie przyjezdni pielgrzymi, wypytywali  skąd  przybyłem, jak długo jechałem no i oczywiście robili sobie fotki ze mną. Trafili się także pielgrzymi z Polski, z południa. Miałem jeszcze trochę czasu bo na godzinę 18,15  miała być msza święta. Spotkałem tu znajomego Wiesława, który tu zamieszkuje od wielu lat na stałe, Polaka, który jest tu porządkowym. Trochę przed mszą sobie porozmawialiśmy o mojej podróży. Potem po mszy były 2 różańce. Fajnie było wyciszyć się (fizycznie i psychicznie) i podziękować Panu Bogu, że tu dotarłem i to w nie najgorszym czasie oraz zdrowiu. Potem spotkałem tu moją gospodynię, którą już dobrze znałem z wcześniejszych pielgrzymek. Towarzyszył mi wesoły nastrój i pogoda ducha. Potem udałem się do mojej gospodyni Wiesławy i tego dnia nie obyło się bez wielogodzinnych rozmów i wspomnień z pielgrzymki w trakcie kolacji, no a potem jak co dzień toaleta, wspomnienia, pacierz i spać dosyć późno.

„Medziugorie (bośn./chorw. Međugorje, pol. „Międzygórze”) – miejscowość w Bośni i Hercegowinie położona w południowej części Hercegowiny na południowy zachód od Mostaru. Znana głównie dzięki mającymi tutaj mieć miejsce od 1981 roku objawieniami Matki Bożej z Medziugorie, cały czas badanymi przez Kościół, do tej pory nie odrzuconymi ani nie potwierdzonymi. Do lat 80. parafia Medziugorje stanowiła typową wiejską parafię. Wtedy w związku z mającymi tutaj mieć miejsce objawieniami Matki Bożej oraz w konsekwencji z napływem wielu pielgrzymów i turystów Medziugorie, do tej pory całkowicie zamieszkane przez Chorwatów, zmieniło swój charakter. Z małej wioski, składającej się pierwotnie z trzech osad, stało się miejscem kultu religijnego dla przybywających tam licznie pielgrzymów, a przy tym bazą gastronomiczno-noclegową, miejscem handlu dewocjonaliami i pamiątkami, z którymi to zajęciami obecnie wielu mieszkańców, spośród których wielu napłynęło do Medziugorja w ostatnich latach, jest w jakiś sposób związana. Jak twierdzi sześcioro widzących Matka Boża zaczęła się im ukazywać 24 czerwca 1981 roku, w miejscu zwanym Podbrdo, u podnóża wzgórza Crnica. Objawia się im do dnia dzisiejszego. Trójce z nich (Ivan, Vicka, Marija) przez czas już ponad 31 lat objawień prawie codziennie, pozostałej trójce (Mirjana, Ivanka, Jakov) z różną częstotliwością, raz w roku bądź raz w miesiącu. Matka Boża objawia się widzącym tam, gdzie aktualnie przebywaja. Wzywa cały świat do modlitwy i nawrócenia, przekazuje liczne orędzia, w których zachęca do pogłębienia życia wiary i życia sakramentalnego, do lektury Pisma Świętego, oraz wszelkiej pobożnej praktyki, do pokuty oraz oddania swojego życia Jezusowi. Przekazuje widzącym tajemnice dotyczące przyszłych losów Kościoła i świata. Medziugorie to znane i odwiedzane miejsce pielgrzymkowe w Europie. Jest ośrodkiem odnowy życia religijnego. W centrum miejscowości znajduje się kościół pw. św. Jakuba. W pobliżu miejscowości znajdują się dwa wzniesienia - Wzgórze Objawień (Podbrdo), miejsce pierwszych objawień, oraz Góra Krzyża (Kriżevac). Zbocza wzgórz są kamieniste, porośnięte niską roślinnością. W miejscach objawień ustawiono krzyże, w drodze na Podbrdo ustawiono tajemnice różańca, a na Kriżevac stacje drogi krzyżowej. W miejscach modlitwy pielgrzymi zostawiają kawałki papieru z obietnicami, prośbami, obrazki, różańce i kwiaty, czasem ustawiają małe krzyże.
W Medziugorie istnieje ponadto dom wspólnoty osób uzależnionych - Wspólnota Cenacolo. Mieszczą się tutaj także domy różnych wspólnot: Wspólnoty Błogosławieństw, Oazy Pokoju i innych.
Ojciec Święty Jan Paweł II wielokrotnie w swoich wspomnieniach mówił o objawieniach Matki Bożej w Medjugorie. Wielu biskupów i kapłanów daje świadectwo o tym, Ojciec Święty wierzył, że w Medjugorie objawia się Matka Boża. Istnieją również listy do Państwa Skwarnickich, w których wspomina o Medjugorie”.
22  maj  (wtorek)    - Medjugorie
 
Całą noc spałem nieprzytomnie jak zabity aż do godziny 7,30. Potem po zejściu na parter do kuchni  modlitwa  w towarzystwie gospodyni Wiesi i stacjonującej tu wolontariuszki Danuty oraz  będąca tu na urlopie Polka z Canady. Potem smaczne i obfite śniadanko, no i samopoczucie jakby jeszcze bardziej urosło. W kolejności bośniacka kawa z gotowanej w imbryku. Uważam, ze musi być mocno słodzona, wtedy jest rewelacyjna. Dowiedziałem się trochę nowości  medjugorskich od nich, było wesoło. Także i ja opowiedziałem co u mnie się wydarzyło od ostatniego naszego spotkania tutaj, w zeszłym roku. Obiad Wiesia przygotowała super smaczny tego dnia na przywitanie. Była baranina. Potem trochę ploteczek i na 18,00 na mszę i różaniec, a właściwie 3 różańce. Tu w Medjugorie jest taki dar łatwości modlitwy i wielkiej ochoty na modlitwę. Wracaliśmy piechotą z kościoła, około 21 30. Potem tzw. „rozmowy niedokończone do późna i spać.

23  maj  (środa)    - Medjugorie

Od rana siąpił deszcz. Pomyślałem, dobrze, że nie muszę teraz w deszczu jechać. Po porannej kawce wybraliśmy się do miasta na zakupy z stacjonującą tu wolontariuszką Danusią. Po południu wybrałem się na górę objawień „Pod Brdo”. Tam różaniec i rozważania. Niestety schodząc w drodze powrotnej złapał mnie niezły deszcz, ale  na szczęście było ciepło. Po ostrych kamieniach skalnych z czerwona gliną nie było łatwo, ślisko. Wieczorem msza święta. O godzinie 22,30 przyjechała żona Ewa z grupą z Polski, przylecieli samolotem do Splitu, dalej busem. Spotkanie miało miejsce przed kościołem- było miło...Przywiozła dla mnie i gospodyni wędliny, sery, słodycze, herbaty różnego rodzaju, oraz inne specjały.   Stacjonowali w centrum miasteczka. Potem ich odprowadziłem do pensjonatu niedaleko kościoła. Oczywiście wszędzie rower miałem ze sobą. Potem powrót w nocnej aurze na światłach, kolacja i tzw. rozmowy niedokończone z gospodynią i wolontariuszką. Tego dnia późno poszedłem spać (pokój koło tarasu, z widokiem na łąki i ulice Medjugorie.

24  maj  (czwartek)    - Medjugorie

Dzień podobny do wcześniejszych. Wybrałem się z rana około 1 kilometra rowerkiem po pieczywo. Muszę tu stwierdzić, że pieczywo tu mają wyborne, bardzo smaczne. Przeróżne rogaliki, z nadzieniami i bez, do tego bagietki równie zmyślne o różnych smakach. Lubują się głównie w białym, pszennym. Przebogaty wybór ciast i ciasteczek, także o różnych smakach i nadzieniach. Śmiało mogę stwierdzić, że standard wyboru bogatszy niż u nas. Nie ma np. Bułek czy chleba robionego maszynowo, które po krótkim czasie u nas się sypie i rozpada. Takich piekarni w Medjugorie jest kilka i prześcigają się w asortymencie.
Od rana padał deszcz, więc trochę zmokłem, bo nie zabrałem peleryny. Na szczęście przed południem się wypogodziło, nawet wyszło słońce.
W bliskim sąsiedztwie rozpościera się spora posiadłość nawróconych Amerykanina i Chorwatki „Jana colo”. Jest to sporych rozmiarów stylowy pałac z bocznymi budowlami wykonany z kamienia  górskiego. Powstał on jako wotum dla Chrystusa i Matki Bożej za nawrócenie w rodzinie bogatego milionera z Ameryki. Wybudowali tu nawet piękną, stylową kaplicę. Często, niemal codziennie przybywają tu pielgrzymki niemal z całego świata, aby się tu pomodlić i wysłuchać świadectw wiary nawróconych gospodarzy . Po wysłuchaniu ich drastycznych wspomnień o bóstwie do pieniądza, ateizmie, nałogach, marnotrawstwie i drogi nawrócenia pielgrzymi to słuchający mocno są pod wrażeniem i wzruszeni. Niektórym łza się w oku kręci. Na długo się to pamięta.
Oni sporządzili już za życia testament, w którym cala ta wielka budowla ma na zawsze być poświęcona dla kościoła.
Dzisiejszego dnia odwiedzili nas w Oazie młode małżeństwo z Polski, z dwójką przesympatycznych dzieci. Zrobiłem z nimi sesję zdjęciową. Do Medjugorie przyjeżdżają często młode małżeństwa, aby im Matka Boża pobłogosławiła, czasem prosząc o dziecko. Dużo tu młodych ludzi z całego świata.


25  maj  (piątek)    - Medjugorie


Tego dnia po śniadaniu postanowiłem poświęcić modlitwie różańcowej, w tym wybrać się samotnie na górę objawień Pod Brdo. W skupieniu modląc się pod niebieskim krzyżem i figurką Matki Bożej   chciałem prosić w intencjach dobrych ludzi, którzy mnie o modlitwę prosili, także tych, którzy pomagali, dawali mi swój dach nad głową, częstowali jedzeniem i piciem. Nie chciałem nikogo pominąć. Intencja też była o łaski dla moich najbliższych.
W pewnym momencie podeszła tu pod krzyż polska grupa. Bardzo mnie to ucieszyło. Postanowiłem się z nimi trzymać. Po różańcach na Pod Brdo udaliśmy się do stacjonującego  około 200 metrów dalej Zakonu Błogosławieństw na spotkanie rekolekcyjne z siostra Barbarą. Mogłem tu lepiej poznać Maryję jako pośrednika do Pana Boga i zawierzeniu się Jej swoich wszystkich ważnych spraw. Bardzo głęboko w sercu te rekolekcje mi trafiły i pozostały. Ktokolwiek będzie jechał do Medjugorie warto aby tam trafił i wysłuchał rozważań i świadectwa bardzo miłej i sympatycznej siostry. Pod wieczór, a właściwie późnym popołudniem wybrałem się rowerem  na spotkanie z żoną i jej grupą oraz ich duszpasterzem, rekolekcjonistą Ojcem Rajmundem Guzikiem z Winnik (pod Szczecinem). Potem był różaniec przed kościołem, potem była msza i czuwanie przed Najświętszym Sakramentem. Po ceremoniach kościelnych późnym wieczorem odprowadziłem żonę i jej grupę pod ich pensjonat oddalony około 500 metrów. Potem oświetlonym lampkami rowerkiem udałem się do oazy na rozmowy niedokończone i spoczynek.
Tego dnia jak kładłem się spać czułem się duchowo ubogacony i tak miało być-plan wykonany Chwała Panu!!!.


26  maj  (sobota)    - Medjugorie-Szirokij Brieg- Medjugorie


W tym dniu od rana zapowiadały się wielkie atrakcje- autokarowy wyjazd  do Szirokiego Briegu z grupą „Pobratymców” (pochodzącej od Ojca Jozo Zofko-pierwszego proboszcza z Medjugorie).



„73 lat temu 19 marca 1941r. urodził się o.Jozo Zovko OFM. Proboszcz parafii Medziugorje w czasie, kiedy tam rozpoczynały się objawienia Matki Bożej „Królowej Pokoju”. Nazywany siódmym widzącym z Medziugorje. Także i on miał łaskę oglądania Matki Bożej. Wyjątkowy człowiek, oddany sługa Boga i Maryi. Charyzmatyczny kapłan otwarty na delikatne tchnienie Ducha Świętego. Dla wielu prorok dzisiejszych czasów, który za swoją odwagę i wierność zapłacił wysoką cenę; prześladowanie, więzienie, oszczerstwa, opuszczenie… również to, które najbardziej boli! przez tych, którzy powinni go bronić jako pierwsi. Dla mnie jest jak Ojciec, któremu tak wiele zawdzięczam…
„O. Jozo Zovko urodził się 19 marca 1941 r. w Uzarici, wiosce niedaleko Širokiego Brijegu.
Słowa Ojca Jozo-„ Było nas razem dziesięcioro: pięciu braci i pięć sióstr. Urodziłem się w ciężkich czasach. Europa była już rozpalona wichrami wojny, ruszyły siły zła. Dzieciństwo upływało mi w ciężkich okolicznościach dyktatury komunistycznej. Przetrwaliśmy dzięki mocnej rodzinie, jedności w modlitwie. Jeszcze, teraz, gdy przypomnę sobie tamte czasy, odczuwam lęk. Lecz wzmacniało nas spotkanie z Bogiem. W szkole negowano i wiarę i Boga, a chrześcijaństwo sprowadzano do manipulacji i wykorzystywania ludzi. U nas w rodzinie codziennie się modliliśmy, myślałem, że tak jest wszędzie i że nie może być inaczej, bo modlitwa była praktycznie miarą życia.”

„W czasie rekolekcji o. Jozo wspominał, że w tych czasach samo posiadanie Pisma Świętego w domu było przestępstwem. Trzeba było je ukrywać. Rodzice o. Jozo zajmowali się rolnictwem. Byli dla niego wzorem wiary, miłości i odwagi. Wiara ludzi na tych terenach mimo prześladowań była bardzo mocna.”

Orędzie z 25 października 2012

"Drogie dzieci!
Dzisiaj wzywam was do modlitwy w moich intencjach. Odnówcie post i modlitwę, bo szatan jest przebiegły i wiele serc pociąga podstępnie do grzechu i upadku moralnego. Ja, kochane dzieci, wzywam was do świętości i życia w łasce. Adorujcie mojego Syna, aby On napełnił was swoim pokojem i miłością, za którymi tęsknicie. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie."

Medytacje Ojca Jozo Zovko

Drodzy Pobratymcy,
członkowie wielkiej rodziny modlitewnej pod wezwaniem "Nawiedzenie świętej Elżbiety". Ostatnie orędzie zostało nam dane w końcu października, w miesiącu poświęconym modlitwie różańcowej. "'Dzisiaj wzywam was, abyście modlili się w moich intencjach". Pewnie rodzi się w was pytania: jakie są intencje Matki Bożej? Jak możemy rozpoznać Jej intencje? Otóż te intencje zawarte są w orędziach, które Matka Boża przekazuje nam od trzydziestu jeden lat i pięciu miesięcy, czyli od początku Jej objawień i Jej macierzyńskiej obecności pośród nas.
1 marca 1984 roku powiedziała: "Wybrałam tę parafię i pragnę ją prowadzić ... aby wszyscy byli moimi" A więc intencją Maryi jest prowadzenie parafii i parafian w szczególny sposób, aby wszyscy stali się Jej dziećmi, Jej rodziną. Ona wzywa pielgrzymów z całego świata, aby przybyli i zobaczyli, poznali i doświadczyli życia tej wspólnoty, która codziennie obcuje z Matką Bożą, słucha Jej orędzi i według nich żyje. Pragnie, aby doszło do spotkania z Jej dziećmi w Medziugorju, z tymi którzy się modlą, spowiadają, adorują Najświętszy Sakrament i przeżywają Mszę świętą w prawdziwie świątecznej atmosferze, w obecności Ducha Świętego. To jest najpiękniejsze doświadczenie, które staje się udziałem chrześcijan przybywających tutaj z całego świata. W tym miejscu, tę łaskę, jako dar z Nieba, otrzymuje każdy pielgrzym za przyczyną obecności naszej Matki Królowej Pokoju. To miejsce jest uświęcone łaskami.
Matka Boża rozszerzyła to wybranie na wszystkich pielgrzymów i swoich czcicieli, na wszystkich, którzy Ją słuchają i żyją według Jej orędzi. W orędziu z dnia 18 marca 1984 roku powiedziała: "moją drugą intencją jest pragnienie, aby nawrócili się wszyscy parafianie, bo wtedy będą się nawracać ci, którzy tu będą przybywać jako pielgrzymi."
„Zło i Złego możemy zwyciężyć jedynie postem i modlitwą. A tymczasem większość młodych ludzi nie modli się, więc nie doświadcza jej zbawiennych skutków. Duża część młodzieży przestała uczestniczyć we mszy świętej przekształcając swoje życie w pustynię duchową. Pustynna fatamorgana stwarza w nich fałszywe obrazy czegoś, co nie istnieje w rzeczywistości: zielone oazy, piękne miasta, morze itp. Łatwo poddają się manipulacji i oszustwom fałszywych przewodników, przyjmując oferty pozornie łatwego i przyjemnego życia w sektach. Zrezygnowali z pewnej drogi porzucając jedynego Nauczyciela i odrzucili prawdę objawioną. Jakie jest wyjście z tej beznadziejnej sytuacji? Tylko powrót do Jezusa i Jego Kościoła, który jest jak łódź płynąca po wzburzonych falach oceanu współczesnych wydarzeń. Rzecz w tym, że mimo sztormu ta łódź na pewno nie zatonie, bo sternikiem tej łodzi jest sam Jezus Chrystus”.

Oczywiście to grupa, która wczoraj przyjechała i przewodniczy  moja żona Ewa. Ona organizuje co roku wyjazd tej grupy do Medjugorie (ostatnio samolotem przez Split lub Sarajewo-tam są lotniska).Była także jako Pobratymca- gospodyni Wiesława, u której gościłem w Medjugorie. Tak więc dzisiaj wybraliśmy się małym wynajętym autokarem do Szirokiego Briegu (Ojca Jozo niestety tam nie było). Po drodze przepiękny krajobraz górzysty, przepaście i dużo zakrętasów. Ludzie robili z okna autokaru sporo fotek. Na miejscu odbyła się  msza święta (z darami-nowym ornatem liturgicznym, od naszej grupy Pobratymców z Polski). Potem było spotkanie modlitewne różańcowe w miejscu cierpienia 19- męczenników tam straconych przez zagorzałych komunistów (wrzuceni do dołu przez siebie wykopanego, polanych benzyną i podpalonych). Zrobiłem potem pamiątkowe zdjęcia.
Po uroczystościach przybyłych grup wszyscy udali się na kościelny dziedziniec na poczęstunek obiadowy. Łącznie mogło być około 200 osób. Był smaczny gulasz z fasolka, pyszne pieczywo do tego w formie kruha (chorwacki chleb w formie okrągłego placka z mąki pszennej). Do tego jako deser banany. Każdy ledwo dał radę to zjeść. Pogoda dopisywała, było słonecznie i gorąco. Potem powrót przepiękne krajobrazy aż do samego Medjugorie, a tam czuwanie przy kościele, przed Najświętszym Sakramentem. Trzeba było podziękować Bogu za pięknie spędzony dzień. Po adoracji zaprzyjaźniona siostra Barbara  podwiozła Wiesławę, Danutę i mnie do naszej oazy na odpoczynek. Jeszcze tego dnia przybyli goście z Polski, ponieważ jutro było Zesłanie Ducha Świętego. Przyjechała nasza dobra znajoma Ewa Jurasz z kilku osobową  grupą. Przynieśli słodycze i była smaczna herbata z mięty z ogródka. Oczywiście po rozmowach niedokończonych  (dotykały tematu ingerencji Ducha Świętego w nasze życie-namacalnie)  i rozstaniu z gośćmi poszedłem spać. Była to godzina 1, 30 w nocy. Ale fajny dzień......


27  maj  (niedziela)    -  Medjugorie


Tego dnia wstałem około godziny 8 00. Po porannym pacierzu i toalecie rozpocząłem od uzupełniania mojego dzienniczka okrętowego z przed dwóch dni. Tu w Medjugorie jest tak wiele zajęć duchowych, ze braknie czasu na pisanie wspomnień.
Tego dnia z najważniejszych rzeczy to wybranie się z grupą Pobratymców na górę objawień Pod Brdo. Tu były bardzo ciekawe roztwarzania modlitwy różańcowej i u góry, u stóp figurki Matki Bożej  godzinne, duchowe przemyślenia dotyczące Ducha Świętego. Wszystko autorstwa ojca Rajmunda. Przyznaję, bardzo ciekawe i pouczające. Tego dnia udało się Danucie załatwić z księdzem, aby autokar, który wracał do Polski, (Wejherowa) zabrał bezpłatnie mój rower -Hercules. Odstawiłem go do autokaru na parkingu, przy kościele. Przygotowałem tak, aby zmieścił się w pozycji pionowej, zdjąłem przednie koło, siodełko ze sztycą, aby był niższy w bagażniku. Potem był do odebrania na parafii w Wejherowie.
Po południu msza święta, 3 różańce( jeden przed i 2 po mszy świętej) i czuwanie przed Najświetniejszym Sakramentem.
Wieczorem tradycyjnie po kolacji rozmowy niedokończone.


28  maj  (poniedziałek)    -  Medjugorie


Dzisiaj msza poranna o godzinie 11,00  była w kaplicy obok kościoła. Odprawiał  Poak ksiądz z Chorwacji i ojciec Rajmund. Było tu na niedzielę pełno Polaków, cała kaplica zapełniona (około 100- 150 osób. Bardzo ciekawe kazanie księdza z Chorwacji o Duchu Świętym i przełożenia w związku z naszym obecnym myśleniem i życiem. Wieczorem śmignąłem na chwilę do żony, a potem do kościoła, na czuwanie modlitewne.

29  maj  (wtorek)    -  Medjugorie

Tego dnia wyjechała z rana o 6,00 Wiesława samochodem ze znajoma z Niemiec do swojej rodziny. Wiesia zawsze bardzo dbała o moją stronę duchową i żołądkową, jak matka. Wiesia charakteryzuje się tym, że ma wielkie serce, jest życzliwa, uczynna, szczera i miła. Słowem osoba wyjątkowa. Zostałem na gospodarstwie z Danutą. Tego dnia naprawiłem przeciekający dach (dachówki) i oświetlenie na tarasie. Wieczór spędziłem z żona w kościele.


30  maj  (środa)    -  Medjugorie

Z rana wyjechałem do pensjonatu, gdzie stacjonowała grupa z żoną. O godzinie 9,00 mieli rozważania dotyczące modlitwy różańcowej jak takiej. Tu wszyscy od ojca Rajmunda dostali różaniec wykonany z rośliny tzw. Łzy Chioba (wykonany ręcznie). Na takim różańcu często modlił się Jan Paweł II. Ojciec wytłumaczył, jak bardzo ważną i ulubioną modlitwą dla Matki Bożej i Boga jest modlitwa różańcowa. Na opakowaniu różańca był napis:”Lek na wszystko” To karabin maszynowy na złego (ogoniastego). Podkreślał tez jak ważny jest  post i brewiarz dla świeckich.
Przypominają mi się tu słowa świętego - Jana Pawła II :
„BEZ  BOGA  NIE  MA  PRZYSZŁOŚCI”

Potem było wyjście pieszo, prze 2 kilometry łąkami do pałacyku (Nancy, Chorwatki, żony nawróconego milionera  w sąsiedztwie naszej oazy, o czym juz wcześniej wspominałem we wspomnieniach). Tam jej mąż dał świadectwo przybyłym pielgrzymom. Tłumaczyli z języka angielskiego na polski. Niektórym, wrażliwym łza kręciła się w oku. Swoje świadectwo dała także, ale po chorwacku Nancy, jego żona. Potem wszyscy ruszyli polami w drogę powrotną, a ja do oazy. Po obiedzie okrężną drogą (u podnóża gór)pojechałem rowerem oazowym, który rok temu podarowałem  (Wiesławie i Danucie). Miał im służyć, bo nie miały już samochodu. Miał ułatwić im pokonanie 2 kilometrowego odcinka do sklepu w mieście po zakupy, ew. kościoła. Miał bagażnik ze sporym koszykiem. Pół roku temu wysłałem go autokarem, który jechał z Gdańska do Medjugorie z pielgrzymami. Mój Hercules juz chyba dotarł na parafię w Wejherowie.
Wieczorem wybrałem się rowerkiem na mszę i czuwanie modlitewne. Przyczepiałem go zawsze do drzewa linką na placu koło ławek na zewnątrz kościoła. Prosiłem, o szczęśliwy powrót dla żony i grupy do Polski. Dzisiejszej nocy wyjadą autokarem do Sarajewa, a stamtąd  samolotami przez lotnisko w Monachium do Gdańska .
Wieczorem do oazy przyjechało młode małżeństwo Polaków z Kanady. Nocowali u nas.

31  maj  (czwartek)    -  Medjugorie


Dziś od rana miałem stan zapalny lewej nogi blisko kolana. Wybrałem się z Wiesławem (porządkowym z kościoła) u miejscowego lekarza. Wiesiek zna dobrze język chorwacki. Przepisali mi maść w żelu i kazali leżeć i nogę trzymać wysoko. Nie myślałem, że tak poważnie. Za  maść w aptece dałem 9 euro. Tu recept nie ma. Wszystkie leki można kupić bez problemu.
Dziś w nocy Ewa z grupą  w Sarajewie odlecieli dopiero o 3, więc niepotrzebnie się rychło zrywali  i mogli dłużej pospać. Na oazie więc nie będę mógł popracować z uwagi na moja chorą nogę. Dziwne, że takie coś mi się nie przytrafiło w drodze z Francji do Medjugorie.
Danuta upiekła dziś smaczne ciasto.


01  czerwiec  (piątek)    -  Medjugorie

Z uwagi na chorą  nogę cały czas przebywałem na oazie.




02  czerwiec  (sobota)    -  Medjugorie-Monachium-Gdańsk-Gdynia

Rano się spakowałem pożegnałem i 6,15 z juz lepszą nogą wytartowałem na taksówką na przystanek autobusowy do Sarajewa. Autokar się spóźnił godzinę. Spotkałem na przystanku Polkę, żonę Chorwata. Uspokajała mnie, gdy się denerwowałem, że przez spóźnienie autobusu mogę nie zdążyć na samolot w Sarajewie. Dała mi nawet modlitwę od spraw beznadziejnych. Wkrótce spóźniony autokar przyjechał. Po drodze jazda nad Neretwą- po prostu bajka. To warto zobaczyć. Szafirowa woda, góry i zieleń bajkowa. W Sarajewie wysadził mnie na przystanku. Potem taksówką za 5 euro na lotnisko. Tam czekanie, odprawa i odlot. Potem czekanie w Monachium. Miałem sporo czasu. Czekajac spotkałem Polaków-dwie kobiety z dwójka dzieci. Fajnie sie czekało. Mozna było korzystac z darmowych, z automatu ciepłych napoi, w tym kawy.
Potem odprawa, po drodze fotki z lotu ptaka  i Gdańsk Rębiechowo. Tu czekali na ,mnie żona i zięć Robert. ByLo dużo radości na przywitanie. Finał juz w domu. Uffffff, było fajnie, masa wrażeń.

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego